Listopad – widma, echa, wspomnienia. Równo 160 lat temu – 19 listopada 1863 r. – odbyła się w Gettysburgu uroczysta inauguracja cmentarza wojennego, miejsca spoczynku żołnierzy poległych w bitwie, którą kilka miesięcy wcześniej stoczyły armie Północy i Południa. Gettysburg pozostawił w pamięci Ameryki bolesny ślad. Stoczona tu największa bitwa wojny secesyjnej była okrutna i krwawa – armia Południa poniosła w niej druzgocącą klęskę, zapowiadającą definitywną przegraną. Zachowane świadectwa ukazują obraz bitewnego Armagedonu. Czy warto wracać pamięcią do tych zdarzeń? Jakie znaczenie mogą mieć dla nas gettysburskie reminiscencje? Sens Gettysburga wykracza poza akapity amerykańskiej historii, wibracje są głębsze. W inauguracji cmentarza uczestniczył prezydent Abraham Lincoln. Wygłosił on krótką (niezmiernie krótką) mowę, składającą się jedynie z 272 słów, które jednak – jak się miało okazać – stały się częścią naszej historii. Lincoln pytał o sens próby, której poddana została Ameryka. Spoglądając w przyszłość, nie używał słowa demokracja. Mówił o „władzy ludu, poprzez lud i na rzecz ludu”; najmocniejszy akcent położył na kwestię wolności. Tragedia pola bitwy obudziła sumienie Ameryki – wznieciła głód oczyszczenia znoszącego ciężary podłości i winy. W przemowie Lincolna nie pojawił się żaden akcent martyrologicznej egzaltacji, żadna nuta łzawego patosu, żaden ślad zacietrzewienia. Konkluzje dotyczyły „nowych narodzin wolności”; przebijając jesienne mgły, sny zstępowały na ziemię. Trochę z przekory, trochę dla ścisłości podkreślę – obok Lincolna na podium stanął też znany orator, profesor greki (były rektor Harvardu) Edward Everett. Przemawiał prawie trzy godziny, historia nie zapamiętała ani jednego słowa. Profesorowie, baczność! Nie mówcie zbyt długo. Zbierając myśli wokół wystąpienia Lincolna, dochodzę do przekonania, że Ameryka jest jednak od nas bardzo, bardzo daleko. Nie wiem, czy zrozumieliśmy jej sny. Ich wykładnię, pozwalającą sięgnąć do samej podstawy amerykańskiego misterium wolności przedstawił William Faulkner. „My sami – podkreślał – jesteśmy Snem, rozbrzmiewającym w potężnych, swobodnych głosach. (…) Nie żyliśmy we śnie, lecz żyliśmy Snem”. „Nie mieliśmy nawet szansy – dodał – na odrzucenie tego snu, gdyż to on posiadł nas i przywłaszczył w chwili narodzenia. Sen nie był naszym dziedzictwem – to my byliśmy dziedzictwem snu, przekazywani mu z pokolenia na pokolenie siłą idei”. Teraz pytanie – a my? Chcemy być potomstwem snu o wolności, czy też oddamy władzę fantasmagoriom, które mu zaprzeczą? Partia, która próbowała zatrzasnąć drzwi w upiornym zaścianku absurdu i omamienia, otrzymała poparcie ponad siedmiu milionów wyborców. Pamiętamy pisowską kampanię wyborczą? Żałosne erupcje familiarności, połączone z fajerwerkami topornych kłamstw, insynuacji i obelg? I ten rechot – mściwy rechot. Na całe szczęście zapiał kogut – zmory powinny się rozpierzchnąć, ośmioletnia maligna „dobrej zmiany” została przerwana. Kampania, która przetoczyła się przez nasze krajobrazy, pozostawiła jednak wrażenie dziejowego absurdu. Znaleźliśmy się w dziwnej rzeczywistości – gdzieś pomiędzy odpustem, bazarem a festynem firm ochroniarskich. Cała ta symbolika wykoślawionej swojskości – tandetne, jarmarczne stylizacje, folklorystyczne retrospekcje, odpustowa strojność. Ogrody plastikowych krasnali jako ziemia obiecana? Zgroza! Miejmy się na baczności – PiS jest partią praktykującą polityczną perwersję. Nastawioną na przeinaczenia, na odwracanie sensu zdarzeń. Łamanie konstytucji stało się afirmacją suwerenności, ośmieszanie Polski na arenie międzynarodowej – wstawaniem z kolan, katastrofalne zadłużenie – ekonomicznym sukcesem. „Dobra zmiana” będzie długo zaglądać nam w oczy, siejąc spustoszenie w sferze społecznych przekonań. Ulubionym chwytem jej egzekutorów – elementem rutyny zakłamania – stały się perwersje semantyczne. Zwracajmy uwagę na język, to on jest zatrutym cierniem polskiej polityki. Dopóki nasączone trucizną frazesy i zaklęcia pisowskich hipnotyzerów pozostaną w grze, nie wyzdrowiejemy. Trzeba demaskować prostacką bufonadę, piętnować gwałt semantyczny jako praktykę, która przyzwoitym społeczeństwom nie przystoi. Nazywać rzeczy po imieniu, usuwając w ten sposób toksyny otumanienia. Musimy przywrócić – mówiąc najkrócej – godność wszystkim słowom podeptanym przez szamanów perwersji. Skasować









