Miasto też potrafi pokazać się od dupy strony. Jakby nas chciało przestraszyć, wypchnąć na zewnątrz. Wyjeżdżasz w poniedziałek: słoneczne bulwary, uśmiechnięci ludzie, kwiaty w oknach pstrzą się i zielenią. Przyjeżdżasz we wtorek: mrok i mgła, pusto. Śmierdzi kurą, a droga tak się zawija, jakby chciała ciebie w siebie zawinąć. W taki właśnie wtorek przyjechałam do Gdyni: w powietrzu czuć było azot, mgła skracała ulice i chyba mewy zderzały się w powietrzu, bo kilka razy przylepiło mi się do policzka mokre pierze. Poza tym – ani żywego ducha. Groza i siarka. Hotel pod wiaduktem. Pusto. Inni festiwalowicze na spotkaniu w muzeum. Żołnierze i robotnicy śpią na swoich piętrach. Przez okno pokoju widzę potężny rozjeżdżony plac. Na środku toi toi, po prawej ceglana ruinka, z której coś wylatuje, bo coś tam się gnieździ. Za ścianą słyszę jęki, a może to pies ujada? Szybko opuszczam pokój. Myślę: w restauracji spotkam kelnera, uśmiechnie się do mnie jak człowiek do człowieka. Ale restauracja zamknięta. Wracam na górę zagłuszyć jęki telewizorem. W telewizji „Annabelle”. Jęki zagłuszają jęki lub tworzą superjęki – nie wiadomo. Na wszelki wypadek łykam tabletkę nasenną, którą mylę z lekiem antyhistaminowym, ale i tak zasypiam. Budzę się rano ostrożnie, przygotowana na najgorsze. Gdybym miała siekierę, to od razu bym wyjęła, wystawiła ostrze. Ale nie mam, więc tylko zasłaniam twarz rękami. Nic się nie dzieje. Pokój zalany słońcem. Ładnie pachnie kawą, chyba z dołu, ze śniadania. Jeśli się wychylić, za szybami widać morze: łagodne, połyskujące, brylantowoniebieskie. Dwa statki na horyzoncie. Za ścianą pomruki, szepty. Wyraźne zadowolenie. Chyba po prostu seks. Ten dzień jest łatwiejszy dla wszystkich. Schodzę na śniadanie, a tam festiwalowicze! Od razu włączam się w rozmowę. Przez kolejne dwie godziny leje się kawa i nie możemy odejść od stołu, aż nagle robi się za późno na wszystko. Dosłownie biegnę na górę – muszę przygotować się do spotkania. Przeczytałam mniej więcej wszystko trzy razy, ale nadal nie czuję się do końca bezpiecznie. Wreszcie kończę, zaraz piąta. Znaczy siedemnasta. Niedługo zaczynamy dyskusję. W powietrzu nadal azot, coś się utlenia, ale nie wiem co. Nie szkodzi. Tak dobrze nam się gada po drodze. Robię zdjęcia jak oszalała: bo jestem nagle zadowolona – z siebie, z nich; miło mieć przy sobie kolegów i koleżanki. W muzeum na jednym z pięter natrafiam na wielkie, spłaszczone jajo. Jest srebrne, trochę jak z nowej „Diuny”. Głaszczę je. Może wylęgnie się z niego coś, co nas uratuje? Po prostu nas uratuje, jakoś tak bosko, że będzie dobrze ze wszystkim. Bardzo to jajo musiałam naelektryzować głaskaniem, bo na początku dyskusji wywaliło cały prąd. To znaczy calutki – w całym potężnym muzeum: i mikrofony się wyłączyły, i światła. A stało się to w momencie, kiedy pisarz Janusz Rudnicki chciał coś głośno powiedzieć; dziarsko, charyzmatycznie sięgnął po mikrofon i trzask. Po prostu musieli głośniej czytać. Po spotkaniu przyszło świętowanie. W tym wieku bawimy się odpowiedzialnie, dlatego zamiast kolejnych kieliszków (po 20! po 20!) kupiliśmy wina w Żabce. Rudnicki, jak wiadomo, zbiera żabsy, miał więc z zakupu dodatkową korzyść. Owszem, było zimno, ale za to jak w ’98, no. Wtedy to były festiwale! Teraz też podobne osiągi – intelektualne! Alkoholowe! Literackie! Towarzyskie! OK, rano chłodniej się patrzy na sprawy. Powołanie własnej nagrody (imienia Peipera) można odłożyć na później, podobnie jak zakładanie stowarzyszenia i nowego pisma, które wreszcie pokaże światu, co to jest awangarda. Filmy, które mieliśmy kręcić od zaraz, też można przerzucić na styczeń, podobnie jak wykrzyczenie światu, co się o nim myśli (światu i „tym wszystkim sk…synom”). OK, rano zejście na śniadanie okazuje się prawdziwym wyzwaniem. A potem jeszcze przez chwilę człowiek chce błyszczeć przy śniadaniu. Już trochę blado i z pewnym wysiłkiem, ale zawsze. I w drodze na dworzec, kiedy nikt nie widzi, wetrzeć se maść na opryszczkę, naciągnąć czapkę na uszy i pożegnać Pomorze. Żeby pięć godzin później wjechać do Wrocławia, jak w tamten gdyński ponury wtorek: właśnie zaszło słońce. Wdeptana w beton guma do żucia puściła do mnie oczko. Ktoś sobie rzygnął









