Polska, rozumiana jako emanacja poczynań, zachowań i wynurzeń ludzi władzy, coraz intensywniej przypomina marny slapstick. Sam burleskowy żart może komuś się podobać, innemu – nie bardzo. Jeśli jednak „najważniejsze osoby” w państwie (naprawdę, naprawdę najważniejsze? Tylko sobie wyobraźmy, że za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w jednej chwili znikają: ten premier, ten nadpremier, prezydent i ci śmiechu warci ministrowie, szefowie służb – świat natychmiast ukołysałby się do spokojnego snu i nabrał harmonii, nic innego nie trzeba by już robić) zachowują się jak chłopcy w krótkich spodenkach, do tego stroją te potwornie poważne ich zdaniem miny, które mają podkreślić, jak bardzo przejmują się odgrywaną rolą – to śmiech więźnie w gardle. A cały spektakl, niezależnie od żenującego poziomu artystycznego, jest niezwykle kosztowny. Michał Kołodziejczak, szef Agrounii, nie miał żadnego kłopotu z zadrwieniem niemiłosiernie ze skrajnej niekompetencji nowo mianowanego „wiceministra” rolnictwa, posła Janusza Kowalskiego. Scena wręczenia „ministrowi” Kowalskiemu kredek i kartek papieru wraz z zaleceniem, żeby narysował sobie pola i traktory i na tym zakończył aktywność na niwie zarządzania rolnictwem, jest zjawiskowym przykładem, jak należałoby traktować nominacje i samozadowolenie członków tej ekipy. Ponieważ jednak poseł Kowalski jest uosobieniem śladu bezrefleksyjności, który zostawia za sobą ta władza, oraz braku jakichkolwiek skrupułów w podjęciu służby publicznej mimo nieposiadania do tego kompetencji ani uzasadnienia – na jego twarzy nie pojawił się nawet delikatny grymas zrozumienia sceny, w której uczestniczył. Jemu po prostu to się należało. Ale już przedstawienie pt. „Prezydent Najjaśniejszej Rzeczypospolitej Polskiej wraz z Małżonką składa pisemne kondolencje z powodu śmierci królowej Elżbiety” wchodzi na wyższy poziom absurdalności odgrywania przez Andrzeja Dudę tej politycznej roli. Nie chodzi o stawianie Dudzie zarzutu niedoskonałego władania w ustach i piórze językiem zmarłej i Szekspira, nie ma bowiem takiego obowiązku ani oczekiwania. Ale kiedy prezydent prawie 40-milionowego kraju wyciąga ukradkiem z rękawa najprawdziwszą szkolną ściągę (sfilmowane, już na zawsze w internetach, jeśli ktoś nie wierzy) i próbując nieudolnie ukryć ją dłonią, przepisuje zdawkowe zdanko – to jednak ogarnia zgroza. Oglądamy zahukanego uczniaka, który chyba nawet zdaje sobie sprawę, że został przyłapany na tej niestosowności, ale do końca udaje, że to nie jego ręka, nie jego ściąga, nie jego rękaw. A stoi nad nim mumiowata małżonka, wszakże nauczycielka. Może i podpowiada? „W prawym rękawku masz, Jędrusiu, to…”. Nie ma scenarzystów, którzy wymyśliliby taki gag. W ogóle Andrzej Duda sprawia wrażenie wyposzczonego medialnie i łaknącego publicznych przemówień jak Antoni Macierewicz sejmowych tyrad w obronie swoich konfabulacji smoleńskich. Z marsową miną starego wilka morskiego wygłasza na otwarciu przekopu Mierzei Wiślanej z patologicznym stężeniem patosu swoje fanfaronady, mówiąc (grzmiąc?): „Chcę ogłosić, że mimo trudnego położenia Rzeczypospolitej Polskiej, geopolitycznego w tej części Europy od ponad tysiąclecia, mimo wichrów wojen, które przyginały nas bardzo często do ziemi, mimo milionowych strat w naszym narodzie, mimo osobistych tragedii, które przeżyły polskie rodziny, pokolenia, mimo wszystkich przeciwności, mimo trudnych czasów, mimo lat komunizmu – mimo wszystkiego tego, co działo się także i w ciągu ostatnich 30 lat, Polska zwycięża. Zwycięża dziś tutaj na Mierzei Wiślanej”. A potem z zacięciem syna profesora AGH wyłuszcza istotę rzeczy: „Od tego, by odbierać towar z największych statków, mamy inne porty. Chodziło o to także, by symbolicznie ta droga była otwarta, by nie trzeba było pytać o zgodę kraju, który nie jest nam przyjazny”. Symboliczny cukiereczek za miliardy złotych. Jedynym istotnym akcentem tej propagandowej szopki był brak gwiazd discopolowych na koncercie uświetniającym przekopanie kanału donikąd (statki i tak nie mogą tam dopłynąć, zostawiono kilometr niepogłębionej przestrzeni) – śmiała decyzja następcy Jacka Kurskiego na stołku szefa TVP. Jak nie idzie, to nie idzie. Deszcz w oczy, deszcz na ławeczki patriotyczne, które rozstawiono w całej Polsce, a wymalowano w barwy rosyjskiej flagi. Każda kosztowała 100 tys. zł wyrzuconych we wrześniowe błota, a teraz, jedna po drugiej, pękają, farba, niechlujnie położona, złazi, sklejka się rozkleja, symbol niknie i zmierza ku swojej nicości. Tak to już jest z symbolami, które zastępują całą ciężką