Nienawiść i pożądanie. Opowieść o imigrancie

Nienawiść i pożądanie. Opowieść o imigrancie

W USA brak wykwalifikowanych pracowników mierzy się dziś już w milionach

Korespondencja ze Stanów Zjednoczonych

Podczas gdy Amerykanie zdrowie swojej gospodarki wciąż oceniają po wskaźnikach inflacji oraz cenach benzyny, pod nosem wyrasta im inny problem. Brak wykwalifikowanych pracowników mierzy się dziś już nie w dziesiątkach tysięcy, ale w milionach. Pomogliby imigranci, lecz nie ma jak ich wpuszczać.

W czasach przed pandemią mieliśmy zwyczaj obchodzić Święto Dziękczynienia w dużym gronie znajomych. Byli wśród nas zwolennicy różnych opcji politycznych, ale trzymaliśmy się zasady, że tego wieczoru żadnej polityki przy stole nie ma. Pewnie dlatego doskonale zapamiętałam moment, gdy para znana z zauroczenia Donaldem Trumpem mimo wszystko wątek polityczny podjęła. Chodziło o budowę muru na granicy z Meksykiem, sztandarową obietnicę wyborczą Trumpa, która w tamtym momencie, pod koniec trzeciego roku jego prezydentury, nadal się nie zmaterializowała, co więcej, sprawa ta zaczynała śmierdzieć. Z obiecanych ponad 400 mil nowej konstrukcji Biały Dom mógł się pochwalić jedynie renowacją ok. 100 mil zapory, która już istniała (niecały rok później mieliśmy się dowiedzieć, że miliony dolarów z publicznych funduszy przeznaczonych na budowę zostały zdefraudowane przez grono najbliższych współpracowników Trumpa, a jego strateg Steve Bannon poszedł nawet za to za kratki). Znajomi z przyjęcia usiłowali nas przekonać, że mur i generalnie polityka ostrego ograniczenia imigracji są Ameryce potrzebne jak tlen, bo przecież wszyscy wiedzą, że bezrobocie, płacowa stagflacja i wysoka przestępczość to plagi, które wykreowała polityka imigracyjna poprzedników Trumpa.

Teoria wielkiego powrotu

Pandemia, turbulentne wybory prezydenckie, a zaraz po tym zmagania nowej ekipy w Białym Domu o stymulację postcovidowej gospodarki ambitnymi ustawami inwestycyjnymi, odwróciły na jakiś czas uwagę od kwestii imigracji. I tej nielegalnej, która wywołuje najwięcej emocji, i tej legalnej, o której od zawsze mówi się mało, choć powinno najwięcej.

Końcówka roku to jednak dobry moment na podsumowania i plany na przyszłość. Na przyjrzenie się rynkowi pracy, na którym imigranci zawsze odgrywali ważną rolę i który bardzo dużo, a może najwięcej, mówi o imigracyjnych trendach i potrzebach.

Kto śledził ekonomiczne ekspertyzy i opinie, na pewno słyszał o prognozach tzw. wielkiego powrotu. Miał być naturalnym następstwem zjawiska nazywanego wielką rezygnacją – odpływu pracowników na skutek covidowych zwolnień, masowego przechodzenia na emeryturę osób do niej upoważnionych, wreszcie przymusu opieki nad dziećmi czy członkami rodziny w realiach, gdy pomoc z zewnątrz stała się z różnych przyczyn znacznie trudniej osiągalna.

Optymizm ekspertów był tym większy, że w wielu sektorach w końcu nastąpiła widoczna poprawa płac i warunków pracy, efekt z jednej strony desperacji pracodawców, chcących w trybie natychmiastowym wrócić do gry, z drugiej asertywnej postawy pracowników, którzy wreszcie zaczynają mówić dość korporacyjnemu wyzyskowi (pisaliśmy o tym w artykule „Pracująca Ameryka mówi dość” w styczniu 2022 r.).

Realia wielkiego obsuwu

Najnowszy raport Biura Statystyki Zatrudnienia z pozoru powinien więc ekspertów spod znaku wiary w wielki powrót ucieszyć. W październiku amerykańska gospodarka pozyskała ponad 260 tys. nowych pracowników i mimo wciąż wysokiej inflacji bezrobocie nie rośnie, utrzymuje się na poziomie nieco ponad 3,5%. Raport zawiera też jednak dane o wakatach i tu już nie jest różowo. W październiku 2022 r. padł bowiem nowy rekord nadwyżki wolnych miejsc pracy nad liczbą osób, które tej pracy aktywnie poszukują. Mówimy o niebagatelnej liczbie 4,28 mln ofert. Dla porównania – w lutym 2020 r., u progu pandemii, było to 1,3 mln. To zaś oznacza, że o żadnym wielkim powrocie nie ma mowy, mamy do czynienia z przyśpieszaniem zupełnie innego trendu, do tego obecnego w gospodarce od lat.

– Gdybyśmy zignorowali covidowe turbulencje i wzięli pod uwagą wyłącznie trendy sprzed pandemii, liczba wakatów przewyższałaby w tym momencie liczbę bezrobotnych o 6,95 mln – wyjaśnia konsultant w think tanku ekonomicznym The Lindsey Group w Waszyngtonie i były doradca ekonomiczny w Białym Domu. – Pomijając oczywistą naiwność takich pomiarów, nie można jednak nie zauważyć, że mówimy o potężnym obsuwie naszego rynku pracy, jeśli chodzi o braki wykwalifikowanej kadry. Podnoszenie stóp procentowych nie ma żadnego przełożenia na statystyki osób, które chcą i mogą pracować, antyinflacyjna polityka Fed także nic tu nie zmieni – dodaje.

Gregory Fleming, szef grupy inwestycyjnej Rockefeller Capital Management w Nowym Jorku, uważa, że jest nawet gorzej i prawdziwa liczba wakatów to co najmniej 11 mln, po dwa na każdego, kto szuka pracy: – Po pandemii sytuacja zrobiła się absolutnie krytyczna. Z rynku odeszło co najmniej 4,5 mln Amerykanów, a kolejne 2 mln wakatów to pustki po imigrantach, którzy wyparowali w sposób najbardziej tajemniczy. Co jednak najważniejsze, połowa tej grupy to byli ludzie z wyższym wykształceniem.

Imigranci na wagę złota

Gdy na początku tego roku ośrodek Conference Board sondował nastroje wśród prawie tysiąca prezesów największych globalnych firm i korporacji, amerykańscy prezesi jako swój problem numer jeden wskazali jednogłośnie brak wykształconych pracowników. Byli w tym odosobnieni. Reszta świata za swoje główne bolączki uznała albo inflację, albo przeciągające się zaburzenia w funkcjonowaniu ekonomii w realiach postpandemicznych.

Co mogłoby pomóc Ameryce? Odpowiedź jest oczywista – imigranci z wyższym wykształceniem i potrzebnymi kwalifikacjami zawodowymi. Specjaliści już nie tylko w branżach technologicznej i informatycznej (tutaj o niedoborach mówi się od dekad), ale również naukowcy, menedżerowie, przedsiębiorcy, nie wspominając o szkolnictwie, które po pandemii boryka się z bezprecedensowymi brakami kadry nauczycielskiej na wszystkich szczeblach edukacji.

Najbardziej potrzeba lekarzy. Jak prognozuje Association of American Medical Colleges, przy niezmienionym systemie szkolenia i zatrudniania internistów za 10 lat niedobór może wynieść aż 124 tys. W czym problem? Amerykański system imigracyjny ustawia tego typu imigrantów niemal na samym końcu wizowej kolejki. Pierwszeństwo mają w niej bowiem po dziś dzień ubodzy krewni raczej też ubogich i niewykształconych członków familii już w Ameryce zakotwiczonych.

Wszystkiemu winien system, który mimo fundamentalnych zmian w świecie, szczególnie w dziedzinie tzw. nowej ekonomii, operuje w Ameryce właściwie w niezmienionej formie od prawie 60 lat. Urząd Imigracyjny wciąż wydaje rocznie ok 1 mln nowych zielonych kart, z czego 81% idzie na program łączenia rodzin, a niewielki odsetek także dla azylantów. Zielone karty dla pracowników o wysokich kwalifikacjach to ledwie 14%, a zaznaczmy, że co najmniej połowa tych kart to legalizacja pobytu ich rodzin. Dlaczego tylko tyle? Bo w 1990 r., ostatni raz, gdy Kongres zajął się sprawą otwierania drzwi przed globalnymi profesjonalistami, górny pułap dla wiz pracowniczych H-1B ustalono na 65 tys. rocznie i ani jednej więcej. W 2006 r. weszła jedynie w życie poprawka, że o dodatkowe 20 tys. zielonych kart mogą się ubiegać ci, którzy zdobyli na amerykańskiej uczelni dyplom magistra lub doktora.

Imigranci największym złem…

A to dopiero początek złych wieści. Zmiany w systemie i jego większe otwarcie blokuje społeczna percepcja imigracji. Stoją za nią dekady upolityczniania tematu i robienia z niego przede wszystkim narzędzia siania strachu, co utrwalało negatywny wizerunek imigrantów. Niestety, słowo imigrant u większości Amerykanów wywołuje podobne skojarzenia co u moich znajomych z przyjęcia – automatycznie stawia im przed oczami hordy Latynosów przypuszczające szturm na nieszczelny mur na granicy z Meksykiem. Co, przyznajmy, nie jest bez uzasadnienia.

Nielegalna imigracja pozostaje wielkim wyzwaniem. W 2021 r. południowa straż graniczna zatrzymała 2 mln osób usiłujących dostać się do USA. Kulminację antyimigracyjnego nastawienia widzieliśmy za prezydentury Trumpa. Ślepo realizując sławetną kampanię America First (jedną z jego najważniejszych obietnic wyborczych), Trump wypowiedział wojnę wszystkim imigrantom bez wyjątku. W latach 2015-2018 skala zawieszania procesu wizowego dla osób ubiegających się o wizę H-1B podskoczyła z 23% do 66%, liczba odmów wydania takiej wizy wzrosła zaś z 3% w 2015 r. do 24% w 2019 r. Krytykowany przez ekspertów i samych przedsiębiorców Trump tłumaczył tę politykę koniecznością walki z korupcją. Dziś wiemy, że owa korupcja była równie prawdziwa jak teoria o skradzionych wyborach – choć przeprowadzono całą serię audytów, żadnej korupcji nie wykryto.

W 2020 r. sprawy poszły jeszcze dalej. Korzystając z zasłony dymnej, jaką stała się pandemia, Biały Dom najpierw wywindował koszty zatrudniania wykwalifikowanych pracowników z zagranicy, następnie okroił termin ważności wizy H-1B z sześciu lat do roku, wreszcie dekretem prezydenckim usiłował całkowicie zlikwidować ten rodzaj imigracji, włączając w to ogromne restrykcje wizowe dla studentów zainteresowanych studiami w USA. Klimat zrobił się na tyle nieprzyjemny, że nawet gdy Ameryka zmieniła prezydenta, młodzież ze świata straciła do niej serce. W 2021 r. największym zainteresowaniem wśród międzynarodowych studentów cieszyła się Kanada, a po niej Wielka Brytania.

…i zakładnikami wizerunku

Kolejną przeszkodą w modernizacji systemu imigracyjnego jest jego wymiar historyczny. Gościnność przede wszystkim wobec „waszych zmęczonych, waszych biedaków, wasze zgromadzone tłumy, tęskniące, by odetchnąć wolnością” – by wesprzeć się cytatem z wiersza wyrytego na Statule Wolności – to, przynajmniej w założeniu, znak rozpoznawczy Ameryki. Nieważne, jak z tą gościnnością bywa w praktyce. W roku 1986, gdy Ronald Reagan podpisywał ostatnią w historii ustawę o imigracji, „stara” ekonomia wciąż bardziej potrzebowała ilości, a nie jakości rąk i głów do pracy, reforma zatem ograniczyła się do amnestii dla 2,7 mln nielegalnych imigrantów oraz wprowadzenia kar za ich zatrudnianie i ukrywanie.

Od początku nowego milenium reforma imigracyjna wskakuje na radar każdego nowego prezydenta i Kongresu. Każde podejście do niej kończy się jednak fiaskiem, bo Kongres słucha woli ludu, a ten patrzy na imigrantów nie jak na sąsiadów i pracowników, ale jak na sprawców kryzysów humanitarnych, które plamią wizerunek Ameryki. Wspomnijmy choćby skandal z karawanami dzieci z lat 2013-2014, szokujące świat klatki, w których amerykańska straż graniczna przetrzymuje złapanych na granicy ludzi, politykę rozdzielania rodzin (122 tys. odebranych rodzicom dzieci w 2021 r.) czy widowiskowo zaaranżowane jesienią tego roku przez gubernatorów Florydy i Teksasu „dumpingi” imigrantów z ich stanów do Nowego Jorku oraz Massachusetts. W ostatnim sondażu, przeprowadzonym przez ośrodek badania opinii publicznej Pew Research Center we wrześniu tego roku, aż 73% Amerykanów uznało, że najważniejsze w reformie imigracyjnej jest uszczelnienie granic.

Nie pomaga i to, że słabnie moc prezydenta, by w obliczu indolencji Kongresu kwestie imigracyjne regulować przynajmniej za pomocą dekretów. Choć Joe Biden już pierwszego dnia prezydentury anulował antyimigracyjne rozporządzenia Trumpa, zawiadywane przez republikanów stany południowe natychmiast zaskarżyły ten ruch do sądu. Sprawa zawędrowała aż do Sądu Najwyższego, a że teraz strzeże on interesów prawicy, raczej nie rozstrzygnie jej po myśli Bidena. 29 listopada br., w dniu przesłuchań w SN, liberalna sędzia Elena Kagan tak opisała sytuację: – Polityka imigracyjna była onegdaj symbolem władzy federalnej i wykonawczej. Dzisiaj pozwalamy wykluwać się systemowi, w którym obstrukcjoniści ze szczebla stanowego i sądowniczego potrafią całą polityką imigracyjną ubić.

Jeżeli za prezydentury Bidena dojdzie do przegłosowania czegokolwiek w kwestii imigracji, będzie to najpewniej tylko regulacja statusu prawnego tzw. dreamerów – grupy ok. 2 mln osób, które zostały przywiezione do USA nielegalnie jako dzieci i choć tutaj się wychowały i wykształciły, w oczach prawa nadal pozostają nielegalne. Przede wszystkim dlatego, że większość Amerykanów (62%) po prostu ten pomysł popiera.

Świat biegnie, Ameryka stoi

Jak wiele aspektów życia w Ameryce, wspomnijmy choćby opór przed wprowadzeniem powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego, podejście do imigracji też wygląda na kuriozum, które porównać można do leczenia chorego ze złamaną nogą poprzez złamanie mu drugiej. Kuriozum tym większe, że najzagorzalsi adwersarze reformy imigracyjnej, która mogłaby zaplombować coraz boleśniejsze dziury w zębach gospodarki, pozują na największych przyjaciół przedsiębiorców i wolnorynkowej rywalizacji ściśle związanej z możliwościami innowacji i rozwoju.

Do myślenia nie dało im nawet to, że w 2020 r. Chiny oficjalnie wyprzedziły USA, jeśli chodzi o liczbę międzynarodowych wniosków patentowych (Chiny – 68 720, USA – 59 230). Ani to, że podczas gdy Ameryka bije się sama ze sobą, reszta świata, z Kanadą i Australią na czele – krajami podobnie jak USA zbudowanymi przez imigrantów – zmienia na gwałt przepisy imigracyjne, preferując kryteria merytoryczne. By emigrować, wystarczy legitymować się preferowanymi przez dany kraj umiejętnościami i wykształceniem. Tymczasem amerykańska wiza pracownicza H-1B wciąż wymaga, by pracownik wjeżdżał do USA już jako osoba zatrudniona, co wiąże się z dodatkowymi kosztami i dla imigranta, i dla jego pracodawcy. I powstrzymuje wielu pracodawców przed zatrudnianiem imigrantów.

Przemawiający na zorganizowanej w ostatni weekend października konferencji CNBC Work Summit minister pracy Marty Walsh nie miał dla rodaków dobrych wieści. – Boimy się inflacji. Boimy się recesji, to zrozumiałe – powiedział. – Niestety, jeśli nie usprawnimy systemu imigracyjnego i nie pozyskamy więcej pracowników, będziemy mieli do czynienia z katastrofą o wiele, wiele większą.

Gregory Fleming mimo wszystko nie traci wiary, że tej katastrofy można uniknąć. – Wszystko, co musimy zrobić, to zmienić sposób mówienia o imigracji – twierdzi. – Znów zacząć o niej mówić tak jak nasi ojcowie założyciele. Podkreślać, że imigracja i narodowa prosperity to zjawiska nierozerwalnie sprzężone. Że otwarcie na imigrację jest tak samo amerykańskie jak apple pie.

Cuda podobno się zdarzają. Szczególnie jeden bardzo by się Stanom przydał. Ale czy Amerykanie w tej sprawie napisali do Mikołaja?

Fot. Shutterstock

Wydanie: 2022, 53/2022

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy