Bułgaria ta sama, ale nie taka sama

Bułgaria ta sama, ale nie taka sama

Letni raport z czarnomorskiej riwiery Korespondencja z Bułgarii Kończący się powoli sezon na bułgarskim wybrzeżu Morza Czarnego wyglądał inaczej niż w minionych latach. O tym, że turystyczna rzeczywistość wciąż jest tam daleka od normalności, można się przekonać już na lotnisku w Burgas. Od razu rzuca się w oczy brak „zaparkowanych” na płycie samolotów, które tradycyjnie przywoziły na plaże turystów z Rosji i Ukrainy. Na lotniskowej tablicy odlotów i przylotów próżno szukać Moskwy, Sankt Petersburga czy rosyjskich i ukraińskich miast, o których słyszeli tylko mocni z geografii. Gdy po kontroli dokumentów uśmiechnięte Bułgarki oferowały turystom ulotki z luksusowymi ofertami w języku rosyjskim, zainteresowanie nimi było w zasadzie żadne. Po bagaże nie musieliśmy jak niegdyś przepychać się między Rosjankami z trudem ściągającymi z taśmy walizki wypchane ubraniami. Nowiutki, wyprodukowany w Polsce miejski autobus (zakup dofinansowany ze środków unijnych) jadący do dworca autobusowego, zapełnił się, ale nie turystami, tylko załatwiającymi codzienne sprawy mieszkańcami Burgas. Choć pogoda idealna, dla tej części Europy wręcz klasyczna, jeszcze przed rozpoczęciem kanikuły czuć było, że kolejny już sezon nie jest w Bułgarii taki jak zwykle. Było magnesem, teraz ciąży Wspaniały czarnomorski klimat, kilometry piaszczystych plaż i czysta, ciepła woda przyciągają niczym magnes. Jednak po 24 lutego, czyli po rozpoczęciu rosyjskiej agresji na Ukrainę, Morze Czarne zaczęto w Europie Zachodniej kojarzyć jako akwen objęty działaniami wojennymi, niepewny, by nie powiedzieć niebezpieczny. Sytuację pogorszyły jeszcze ataki na Odessę, największe ukraińskie miasto i port nad Morzem Czarnym. Dla turystów z Zachodu Bułgaria – choć nie graniczy z Ukrainą – podobnie jak Polska stała się krajem frontowym. Jej obecność w NATO i stacjonowanie tam oddziałów amerykańskich mało kogo uspokajały. Do 24 lutego wydawało się, że tegoroczny sezon będzie całkiem udany. A na pewno lepszy niż dwa ostatnie. Wskazywały na to liczne rezerwacje i umowy z bułgarskimi touroperatorami. Niestety, wojna spowodowała lawinowe anulowanie rezerwacji. I to zarówno ze strony klientów indywidualnych, jak i biur podróży. Bliskość wojny w Ukrainie spowodowała, że przeciętny Niemiec, Włoch czy Szwed wybrał tego lata bezpieczniejsze w jego mniemaniu plaże na południowym zachodzie kontynentu. „Na progu letniego sezonu turystycznego wiele wskazywało, że tego lata zajętość bułgarskiej bazy hotelowej nad Morzem Czarnym osiągnie poziom 85% bardzo udanych lat 2018 i 2019. Na pewno będziemy daleko od rekordowych 12,5 mln turystów zagranicznych w roku 2019. Pamiętajmy, że samych Bułgarów jest dziś już tylko 6,9 mln”, powiedział Rumen Draganow z Instytutu Analiz i Ocen Turystycznych. Podobnie jak w innych krajach korzystających z dobrodziejstw atrakcyjnego wybrzeża bułgarska turystyka w ciągu ostatnich dwóch lat bardzo ucierpiała z powodu COVID-19. Jak poinformował Narodowy Instytut Statystyki Bułgarii, w minionym roku kraj odwiedziło tylko 3,5 mln turystów zagranicznych. Ogromna większość wybrała kurorty nadmorskie. To o 35% więcej niż w pandemicznym roku 2020, ale ciągle znacząco mniej niż we wspaniałym finansowo roku 2019. Największą grupę przyjezdnych stanowili wówczas Rumuni – aż 23,5% wszystkich gości. W tym roku północnych sąsiadów jest znacznie mniej; samochody z bukareszteńskimi rejestracjami widywane były sporadycznie. Tanio już było, czyli kolacja na tarasie Tych, którzy wakacje od lat spędzają na bułgarskim wybrzeżu, tegoroczne ceny zaskoczyły. Pogardliwe komentarze w stosunku do wypoczywających w Chorwacji, którzy jechali tam z zabranym z kraju prowiantem i wodą, chyba są historią. W tym roku pobyt w hotelu nieoferującym wyżywienia i codzienne korzystanie z restauracji „na mieście” mogły się okazać druzgocące dla wielu portfeli. Od Słonecznego Brzegu po zapomniane wioski na południu ceny poszły ostro w górę. Można śmiało powiedzieć, że w bułgarskich lokalach tanio już było, a latem 2022 r. w przeciętnej nadmorskiej knajpie za obiad i kolację zapłacimy tyle samo, ile na krakowskim czy wrocławskim rynku. Zaskakująco drogi stał się też alkohol. Zarówno doskonała miejscowa rakija, jak i lokalne piwo czy wino nabijały rachunki. W sierpniu na południowym wybrzeżu w restauracji średniej klasy dwóm osobom trudno było zjeść kolację za mniej niż 50-55 lewów (ok. 130 zł). Wzrost cen powoduje – nieznane z czasów

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2022, 34/2022

Kategorie: Świat