Legenda ginącego ludu

Legenda ginącego ludu

Waldemar Mierzwa z zespołem „Mazurski zrének” składającym się w większości z dzieci z mazurskich rodzin. Fot. Małgorzata Mierzwa

Historia zabrała Mazurom prawie wszystko. Zostawmy im więc mazurskość Waldemar Mierzwa – mazurski autor i wydawca książki „Zrozumieć Mazury” Co „warszawka” wie o Mazurach? – Wolałbym, abyśmy nie nazywali ludzi z dużych miast „warszawką”, bo sam, lublinianin z urodzenia, osiadłem na Mazurach po kilkuletnim pobycie w stolicy. Choć rzeczywiście czasami trudno tu do „warszawki’ się przyznawać, bo sam już na początku rozmowy nierzadko słyszę: „Dzwonię do pana ze stolicy…”. Lata lecą, a „warszawka” się nie zmienia, jest przekonana o swojej wyższości i konieczności prowadzenia misji cywilizacyjnej w mazurskich wioskach i miasteczkach. Jakoś to wytrzymujemy, bo sezon jest krótki. Wyższość jest, a co z wiedzą? – Starsi wiedzą o Mazurach niewiele, młodsi prawie nic. Oczywiście w obu grupach są wyjątki, ale większość nie tylko nie wie, ale też nie widzi potrzeby posiadania takiej wiedzy. Dla nich Mazury to lasy i jeziora, wszystko, co na północ od Nasielska i Ostrołęki oraz na wschód od Wisły. Najstarsi pamiętają jeszcze Mazurów, najmłodsi o nich nawet nie słyszeli. Książki czytają nieliczni, „Różę” Smarzowskiego obejrzało w kinach trochę ponad 400 tys. osób. To zresztą nie był film pomocny w zrozumieniu Mazur. Coś, co się dobrze ogląda, rzadko jest prawdziwe. Uczciwość nakazuje porzucić bzdurną a powszechną tezę, że Mazurzy czekali na Polskę jak na wyśnioną matkę, a ta okazała się złą macochą. Prawda jest taka, że w 1945 r. ani Mazurzy nie czekali na Polskę, ani Polska nie chciała Mazurów. Czy wiedział to Gałczyński, który pod koniec życia często bywał w leśniczówce Pranie? – Mistrz Konstanty gościł w Praniu okresowo w latach 1950-1953. Mazur nie znał, ale i nie czuł potrzeby zapoznania się z ich dziejami. Pisał tu dużo, ale prawie nic o Mazurach. Gdyby Ziemowit Fedecki, który tę leśniczówkę w Puszczy Piskiej Gałczyńskim polecił, był wówczas oczarowany Bieszczadami, mielibyśmy do czynienia z bieszczadzkim mitem poety. Mamy z mazurskim, przyniesionym z Warszawy, tak często powtarzanym, że w końcu większość z nas weń uwierzyła. Mit ten opiera się na wielu fantasmagoriach, ale i jednym fundamentalnym kłamstwie, jakoby poeta wyjechał na Mazury zrozpaczony z powodu zakazu druku, wydanego przez władze w czerwcu 1950 r., a mającego być konsekwencją socrealistycznego ataku Adama Ważyka na poetę podczas V Zjazdu Związku Literatów Polskich, kiedy to Ważyk mówił: „Słuszniej by było, gdyby Gałczyński ukręcił łeb temu rozwydrzonemu kanarkowi, który zagnieździł się w jego wierszach”. Mazurskie „zesłanie” było dobrowolnym wyborem poety? – Raczej potrzebą. Mistrz dobrze się czuł w głuszy nad Jeziorem Nidzkim. Poprawę zdrowia zawdzięczał przede wszystkim spokojowi lasów, życiu bez gorączkowości, bliskości ludzi, którzy niczego – może poza abstynencją – od niego nie oczekiwali. Sam wolał wędrować w głąb puszczy niż do pobliskiej wsi, o Mazurach zaś chyba niczego nie przeczytał. W prańskiej leśniczówce powstały m.in. „Niobe”, „Wit Stwosz”, „Kronika olsztyńska” i „Pieśni”. Żaden z tych utworów nie jest mazurski, najbliższa geograficznie, dzięki tytułowi, choć sam Olsztyn leży na Warmii, jest oczywiście „Kronika”, ale i ta za mazurską może być uznana właściwie jedynie dlatego, że na Mazurach została napisana. Mazurski mit Gałczyńskiego zawdzięczamy Andrzejowi Drawiczowi i córce poety Kirze. Zaczęto go budować późno, prawie 20 lat po śmierci poety. Anegdota głosi, że już w 1957 r. żaden mieszkaniec pobliskich miejscowości nie pamiętał o pobytach poety letnika z Warszawy, a na pytanie o Gałczyńskiego pracownik nadleśnictwa miał odpowiedzieć, że „na liście leśniczych na pewno nie ma takiego nazwiska”. Ale im więcej czasu mijało od ostatniego pobytu poety w Praniu, tym bardziej jakby go pamiętano, najlepiej zaś ci, którzy widywali go rzadko lub nie widywali wcale. A twórcy legendarnego STS-u w latach 50. i 60. w Krzyżach? Mieli więcej pojęcia o tej ziemi? – Ludzie Studenckiego Klubu Satyryków przynajmniej Mazurami się zainteresowali. Nim sami odkryli Krzyże, pojawił się we wsi Andrzej Strumiłło, absolwent krakowskiej ASP. To jemu przypisuje się powiedzenie, że „senne Krzyże są sposobem na życie”. Strumiłło osiedlił się tu w 1953 r. w opuszczonej chałupie, z żoną i dwójką dzieci. Przed wojną tę puszczańską wieś zamieszkiwało prawie 500 Mazurów, osiem lat po wojnie było ich ledwie kilkunastu. Strumiłłowie wyjadą stąd w 1956 r., artysta będzie jednak wracał do Puszczy Piskiej często, by pobudować się w Niedźwiedzim Rogu nad brzegiem Śniardw. Dom w Krzyżach przejmie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2019, 29/2019

Kategorie: Wywiady