Piszę o moim Tacie, Lucjanie, który zmarł w ostatnich dniach, w 87. roku życia. Jego historia jest oczywiście dla mnie ważna z wielu innych powodów, ale patrzę też na nią jako na historię pewnego nowego, charakterystycznego i wyjątkowego pokolenia. Kiedy się rodził w Fabianowie, niewielkiej wielkopolskiej wsi gdzieś między Jarocinem a Pleszewem, od pół roku trwała już wojna w Hiszpanii. Jego mamą była Zofia, zajmująca się domem, ziemią i starszym rodzeństwem, ojcem był Józef, stolarz i rolnik, weteran I wojny światowej, która na całe życie opieczętowała go odłamkiem granatu pozostałym w nodze. Wioska została wysiedlona w czasie II wojny, dla kilkuletniego chłopca było to traumatyczne, naznaczone przemocą i niedojadaniem doświadczenie. Powracało. Powojnie było ubogie, ale zwyczajne, wiejskie: krowy, żniwa, rzeczka, szkoła, wąskotorówka, parokilometrowe spacery do kościoła, życzliwy proboszcz. Jego tata potrafił z drewna zrobić wszystko, od służących nam do dzisiaj taborecików do wozu drabiniastego pod zaprzęg. Moja pierwsza konfrontacja z niesprawiedliwością i wyzyskiem, z tym, czym są pieniądze za wykonaną pracę, wiązała się właśnie z tym wozem. Dla mnie był niemal mityczną, olbrzymią machiną, zbudowaną w całości przez dziadka. Okazało się, że dziadek dostał za to jakąś symboliczną sumę, jedną trzecią tego, co Tata w mieście zapłacił za mój pierwszy, używany rowerek Bobo… Drugą częścią zapłaty było użyczenie konia na żniwa. Tata był ewidentnie uzdolniony, zauważono to, błyskawicznie zakończył edukację podstawową, poszedł do liceum w Pleszewie. Maturę zdawał jako 16-latek. Rozpoczął studia na Politechnice Poznańskiej. Był pierwszą osobą z wioski, która miała maturę i następnie studiowała. I pierwszym magistrem oraz pierwszym inżynierem mechanikiem. Rozumiał, że to dla takiego chłopaka jak on zupełnie nowa szansa i perspektywa, którą przyniosła Polska powojenna. Jego prababka znała jeszcze pańszczyznę. Przeżył wydarzenia Czerwca 1956 na ulicach zbuntowanego Poznania, dość szczęśliwie nic mu się nie stało, gdzieś w tym tłumie i huku strzałów mijał się ze swoją późniejszą żoną, moją mamą. Jego przyjaciółka z wioski zasłużyła się jako słynna pielęgniarka. Bardzo świadomie przeżył Październik 1956, był, w najszerszym rozumieniu tego słowa, pokoleniem „Po Prostu”, a ja do dzisiaj mam październikowe wydanie „Nowych Dróg”. Zaczął pracę, przez rok w Cegielskim, a potem w Instytucie Obróbki Plastycznej, gdzie przepracował całe życie do emerytury. Był konstruktorem, projektantem pieców do obróbki cieplnej metalu. Jego deska kreślarska była moim dziecięcym pejzażem domowym. I kłęby dymu papierosowego, które towarzyszyły mu do późnego wieku. Zaczął palić podczas służby w wojsku, gdzie doszedł do stopnia porucznika (rezerwy), dowodził plutonem czołgów, co odbierałem z zachwytem, oglądając z siostrą pierwszą emisję „Czterech pancernych”. Kawa i papierosy to wspomnienie zarówno Taty, jak i moich wypraw do sklepu, kolejek, mordęgi z ręcznym młynkiem. Tata prekursorsko nam tacierzyńskował, kiedy Mama nauczycielka pracowała w szkole dla zaocznych. Szczytem jego kulinarnych osiągnięć była jajecznica, ale z moimi siostrami pamiętamy je dobrze. Jak i wspólne słuchanie radia, „Matysiaków” czy „W Jezioranach”. Mieliśmy telewizor! Kiedy miałem sześć lat, zbudził mnie krzyk Ojca, który biegał po mieszkaniu i pokazywał Mamie, ile to jest osiem metrów dziewięćdziesiąt centymetrów: „Stąd, przez cały pokój do parapetu w kuchni”. Bob Beamon wyskakał właśnie swoje złoto w Meksyku. Rok później, grubo po północy, Ojciec zerwał mnie z łóżka, żebym zobaczył Neila Armstronga, który zrobił „mały krok dla człowieka, a wielki dla ludzkości” na Księżycu. Oglądaliśmy razem zmagania Górnika Zabrze z Manchesterem United i rzecz jasna najsłynniejszy polski zwycięski remis na Wembley. Ale Tata nauczył nas pływania, jazdy na rowerze (co sezon rozbierał swój na najdrobniejsze części i konserwował, smarował, udoskonalał), gry w piłkę, szachy (nie dawał wygrać, kiedy wreszcie wygrałem, będąc na studiach – przez kolejne kilka dekad już nie zagraliśmy), wędrowaliśmy. Jeden z projektów Taty, prototypowego pieca, sprzedano w latach 70. do Indii, Tata pojechał na wyprawę życia, żeby nadzorować jego rozruch. Potem przez lata handryczył się z centralą handlu zagranicznego o odzyskanie należnych diet w dolarach – kiedy je odzyskał, były już niewiele warte. Po drodze zbudowaliśmy jeszcze murowany domek
Tagi:
debata publiczna, historia klasy robotniczej, historia lewicy, historia ludowa, historia Polski, historia PRL, historia społeczna, IPN, Lewica, Lucjan Kurkiewicz, obyczaje, policja historyczna, polityka historyczna, polskie rodziny, poprawność polityczna, prawica, PRL, socjalizm, społeczeństwo, Wielkopolska