Polska Ludowa, w której wzrastałem

Fot. Andrzej Wiernicki / East News Sesja fotograficzna do "Filipinki" przed otwarciem Trasy Lazienkowskiej, Warszawa, 1974.
Doprawdy nie byli Polacy narodem zastraszonym i zdeptanym Moje wspomnienia z PRL zaczynają się około 1956 r., o czasach wcześniejszych nie będę więc pisał. Przed tą datą pojawiają mi się tylko pojedyncze, wyrwane z kontekstu naiwne obrazki. (…) Nauczyciele, pracownicy akademiccy i profesura wyszli z okresu okupacji straszliwie przetrzebieni. Tymczasem na ich barki spadła nie tylko odbudowa systemu oświatowego, zapewnienie ciągłości nauczania, ale i wielka akcja alfabetyzacyjna. Dokonywać się musiała ona zarówno wysiłkiem ocalałych kadr, jak i nowych nauczycieli, formowanych z początku w pośpiechu i prowizorce. Zdali oni egzamin. W 1956 r. analfabetów już praktycznie w Polsce nie było. Można było przejść do fazy gruntowniejszego przygotowywania nauczycieli. Znalazły się na to środki. Kiedy w latach 60. rozpoczęto akcję „Tysiąc szkół na tysiąclecie”, były już przygotowane kadry do uczenia w tych nowych szkołach, a sieć placówek kształcenia podstawowego i średniego plasowała PRL w ścisłej europejskiej czołówce. Na uczelniach wyższych sprawa okazała się bardziej skomplikowana. Przygotowanie nauczyciela akademickiego trwa długo (około 16 lat), a braki kadrowe i straty materialne tutaj właśnie były najdotkliwsze. W zapiskach do wspomnień prof. Tadeusz Manteuffel zanotował: „Z nietajonym wzruszeniem asystowałem promocji doktorskiej, którą rektor Stefan Pieńkowski zainaugurował w dniu 28 lipca 1945 oficjalną działalność Uniwersytetu. Uroczystość ta odbyła się w pozbawionej szyb sali kolumnowej gmachu pomuzealnego. Na wschodniej ścianie ziała wyrwa od pocisków, a na północnej widniał jeszcze wymalowany przez Niemców napis: Wir kapitulieren nie!”. Mury były jednak mniejszym problemem niż ludzie. Nic więc dziwnego, że byle przedwojenni asystenci robili nieraz zawrotnie przyśpieszone kariery. Niekiedy słusznie, niekiedy owe awanse okazać się miały zupełnym nieporozumieniem. Stąd znaczne nieraz różnice poziomu nauczania na poszczególnych uczelniach i kierunkach. Niektóre wydziały uzyskiwały ogólnoeuropejski rozgłos i podziw. Wspomnijmy tylko Wydział Historii Uniwersytetu Warszawskiego, na którym wykładali m.in. Aleksander Gieysztor, Witold Kula, Henryk Samsonowicz, Benedykt Zientara, Tadeusz Manteuffel, Ludwik Bazylow, Stanisław Herbst, Stefan Kieniewicz, Marian Małowist, Henryk Łowmiański – światowa śmietanka w swojej dyscyplinie. Bywali i dosyć ubodzy krewni. Jedno jest jednak pewne. Młodzież studencka rozróżniała dobrych i złych profesorów, nie zaś partyjnych i opozycyjnych. Nie bez powodu. Nacisk ideologiczny na wyższe uczelnie (poza może dziedzinami ekonomicznymi i socjologicznymi) był, w każdym razie do roku 1968, znikomy, i dzisiejsi nasi „pogromcy” PRL hipokryzyjnie jakoś, ale skądinąd najsłuszniej w świecie, nie wstydzą się swoich „komunistycznych” dyplomów. Po stalinowskim, socrealistycznym interwale (choć i wtedy mieliśmy „bikiniarzy” czy „zakonspirowane” kluby jazzowe, „Przekrój”, a do 1953 r. „Tygodnik Powszechny”) nastąpiła istna eksplozja kulturalna. Zarówno kultury masowej, jak i wyższą zwanej. Zacznijmy od tej pierwszej. Stefan Kisielewski zwykł mawiać, że socrealizm skończył się definitywnie wraz z Karin Stanek, którą zresztą bardzo lubił. „Jimmy Joe” czy „Malowana lala” były jednak tylko kamyczkami w lawinie naśladownictwa muzyki zachodniej czy importu jej samej. Polska inwencja stawiła jak zwykle czoło trudnościom technicznym. W braku płyt słuchano Chubby’ego Checkera („Let’s Twist Again!”), Kinksów, Otisa Reddinga, boskiego Elvisa, Procol Harum i Smokeya Robinsona… z tzw. pocztówek dźwiękowych. To już, prócz awansu technologicznego (gdzież te pocztówki i winyle?), się nie zmieniło. Zachód zatriumfował w stu procentach. W listopadzie 1965 r. koncertowali w Warszawie The Animals, w kwietniu 1967 r. Rolling Stonesi. Rzecz nie do pomyślenia w innych KDL [kraje demokracji ludowej]! Jak grzyby po deszczu rodziły się nasze zespoły rockowe, jak choćby Niebiesko-Czarni (1962), Czerwono-Czarni (1960), Czerwone Gitary (1965) i Blackout (1965). Centrum rockowo-kontestacyjnym stał się później Jarocin. Sukcesy święciła piosenka literacka, często jawnie opozycyjna (Kaczmarski, Gintrowski, Wójtowicz). Nie było takiego ruchu alternatywnego z hippisami na czele, który nie znalazłby swoich adeptów. Rozkwitało bujnie życie studenckie z teatrzykami i kabaretami, z których wiele osiągało wysoki artystyczny poziom za niezrównanym przykładem Piwnicy pod Baranami pod batutą Piotra Skrzyneckiego. Zauważmy przy tym, że na 13 grudnia 1981 r. odpowiedziała Piwnica odśpiewywaną parodystycznie deklaracją stanu wojennego i kpiącego z władz „Aktu abolicji” w wykonaniu Zbyszka Raja. Godzi się przypomnieć, że w roku 1983 zapowiedział swoje przybycie do Piwnicy
Udostępnij:
- Kliknij, aby udostępnić na Facebooku (Otwiera się w nowym oknie) Facebook
- Kliknij, aby udostępnić na X (Otwiera się w nowym oknie) X
- Kliknij, aby udostępnić na X (Otwiera się w nowym oknie) X
- Kliknij, aby udostępnić na Telegramie (Otwiera się w nowym oknie) Telegram
- Kliknij, aby udostępnić na WhatsApp (Otwiera się w nowym oknie) WhatsApp
- Kliknij, aby wysłać odnośnik e-mailem do znajomego (Otwiera się w nowym oknie) E-mail
- Kliknij by wydrukować (Otwiera się w nowym oknie) Drukuj
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety









