Kto się boi Adriana

Kto się boi Adriana

Zastępy liberałów rzuciły się bronić państwa przed Zandbergiem i lewicowym podejściem do ekonomii

Kurz bitewny nie zdążył w Sejmie opaść po debacie nad exposé premiera, a już do boju ruszyły zastępy fundamentalnych liberałów. W „Gazecie Wyborczej” Witold Gadomski – komentator, ale i poseł I kadencji Sejmu z ramienia Kongresu Liberalno-Demokratycznego, oraz Błażej Lenkowski – przedsiębiorca i prezes zarządu Fundacji Liberté!, w „Newsweeku” zaś Tomasz Lis – redaktor naczelny, i Cezary Michalski. Wszyscy oni rzucili się bronić państwa przed lewicową zarazą, reprezentowaną głównie przez partię Razem, a zwłaszcza przez Adriana Zandberga. Wychodzi na to, że o ile dotychczas z Adriana można było się pośmiać, o tyle teraz Adrianem będzie się straszyć dzieci.

Sejmowe wystąpienie Zandberga dość powszechnie zostało uznane za znakomite, ale tylko dlatego, że – jak pisze Tomasz Lis – przemówieniu „nie towarzyszyła niestety nazbyt głęboka refleksja nad jego treścią”. Otóż „nazbyt głęboka refleksja” każe autorowi zadumać się nad zaprezentowaną przez Zandberga wizją państwa, „sprowadzającą się głównie do doktryny tax and spend, opodatkować i wydać”. Zandberg – zdaniem Lisa – chce państwa jako „całodziennego grabieżcy”, pewnie po to, żeby odróżnić się od obecnego, które dodatkowe obciążenia fiskalne lubiło uchwalać w Sejmie nocą.

Jak i kogo chce grabić Zandberg? Najpełniejszą wykładnię daje tu Błażej Lenkowski w tekście „Zandbergizm nas nie zbawi”. Otóż przede wszystkim międzynarodowe korporacje, które stworzyły mnóstwo miejsc pracy (prawda), często lepiej płatnych niż w firmach krajowych (jak często?), i które „wprowadzają do Polski standardy cywilizujące warunki pracy, budują szerokie programy prospołeczne i upowszechniają pożądane również przez lewicę postawy” (przykładów brak). Czemu tak zasłużone firmy, przyzwyczajone do płacenia podatków w innych krajach i zapewne rzetelnie płacące podatki w Polsce, miałyby się bać perspektywy traktowania ich na równi z firmami krajowymi? Autor przyznaje wprawdzie, że kilku gigantów z branży nowych technologii oszukuje na podatkach, ale „jednocześnie całkowity bilans działania wielu z tych technologicznych korporacji na polskim rynku jest pozytywny”. No to chyba należy im pozwolić nadal oszukiwać.

Niestety, „Zandberg po raz kolejny zaatakował również zwykłych przedsiębiorców”. A zaatakował ich postulatami, żeby Państwowa Inspekcja Pracy miała warunki do rzeczywistego działania oraz żeby zlikwidować „śmieciówki”. Dlaczego kontrola przestrzegania prawa pracy ma być niebezpieczna dla przedsiębiorców, autor nie wyjaśnia. Rozwodzi się natomiast nad niekorzystnym dla samych zainteresowanych zlikwidowaniem „śmieciówek”, bo jest ono „w istocie próbą realnego podwyższenia obciążeń podatkowych pracowników i pracodawców”. Tu popada w kolizję z Witoldem Gadomskim, który w tekście „Lewica zaprasza do jazdy na gapę” wyraża obawę, czy wszyscy zbiorą na swoich kontach w ZUS kwoty wystarczające do pobierania przynajmniej najniższej emerytury. „Śmieciówki” z całą pewnością na to nie pozwolą. Utrzymywanie ich jest przerzucaniem zobowiązań na przyszłe pokolenia, które będą musiały finansować emerytury minimalne na przyzwoitym poziomie.

Także postulat podniesienia dzisiaj emerytury minimalnej do 1,6 tys. zł nie jest dowodem, że „lewica z sentymentem wspomina czasy gospodarki centralnie sterowanej”, jak pisze Gadomski. To raczej wyraz troski o zapewnienie najsłabszym warunków do elementarnie przyzwoitej egzystencji, co w Europie jest raczej normą niż wyjątkiem.

Neoliberalizm zawsze sprzeciwiał się „rozdawnictwu” rozumianemu jako wspieranie najsłabszych ekonomicznie obywateli, jednocześnie nie mając nic przeciwko wspieraniu prywatnego biznesu wyłączeniami i ulgami podatkowymi, dotacjami itd. Zasada: uspołeczniamy koszty, a prywatyzujemy zyski, nie spotykała się z oporem. Na opór natrafiały natomiast wszelkie próby zwiększenia obciążeń podatkowych. I tu jest pies pogrzebany. Bezsporne jest chyba, że naganne są wszelkie próby ukrywania obciążeń fiskalnych pod postacią „danin solidarnościowych” czy innych wygibasów słownych, jednak obecnie sam podatek od dochodów osobistych jest w Polsce niski, i to zarówno na tle innych krajów, jak i historycznie. Pewnie nie pamiętamy już, jak kształtowały się stopy PIT w minionych latach:

Zmiany stawek PIT w Polsce

Trzystopniowa skala podatkowa była zatem regułą, najwyższa stawka na poziomie 40-45% nikogo nie dziwiła (pomijam tu istotną kwestię progów podatkowych, czyli kwot, powyżej których zaczynało się płacić podatek według wyższej stawki). Tomasz Lis przypomina, że Razem proponowało kiedyś najwyższą stopę 75%, i kpiąco dopytuje, czy jest już nieaktualna, najwyraźniej traktując ją jako coś kuriozalnego. Popatrzmy zatem, jak kształtowały się najwyższe stopy podatkowe we wzorcowym dla liberałów kraju, czyli Stanach Zjednoczonych. Według Bradford Tax Institute maksymalna stopa federalnego podatku dochodowego w Stanach Zjednoczonych osiągała apogeum podczas kolejnych wojen światowych. W czasie pierwszej wzrosła z 15% w roku 1916 do 67% w 1917 i 77% w 1918 r. Podczas drugiej – w roku 1944 wyniosła 94% od opodatkowanych przychodów przekraczających 200 tys. dol., co odpowiada 2,5 mln dol. obecnie. Do początku lat 60. utrzymywała się na poziomie 90%, następnie została obniżona do 70%, a ustawą z 1981 r. – do 50%. Neoliberalne podejście do obciążeń podatkowych spowodowało, że później zostały one jeszcze bardziej obniżone, co jednak nie doprowadziło do poprawy sytuacji ani klasy średniej, ani najuboższych, a jedynie zwiększyło rozpiętości majątkowe.

Historia podatku dochodowego w USA

Wysokie stopy podatkowe jakoś nie zniechęcały do pracy ludzi o najwyższych kwalifikacjach ani nie hamowały rozwoju gospodarczego. Powyższe informacje nie są dla polskiego czytelnika nowością, przytaczał je choćby prawnik Robert Gwiazdowski w wydanej w 2001 r. książce „Sprawiedliwość a efektywność opodatkowania: pomiędzy progresją a podatkiem liniowym”.

Te polemiki z sejmowym wystąpieniem Adriana Zandberga – żeby nie powiedzieć dosadnie ataki na lewicę – spowodowane są chyba kilkuletnią nieobecnością, a przynajmniej słabą słyszalnością lewicowych koncepcji bądź ideałów w przestrzeni publicznej. I stąd zapewne traktowanie rozwiązań dyskutowanych lub nawet wprowadzanych w krajach Europy Zachodniej jako lewackich fanaberii.

Wydanie: 2019, 50/2019

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy