Szczyt niczego

Szczyt niczego

An employee cleans before the arrival of leaders for the COP26 UN Climate Summit in Glasgow on November 1, 2021. - More than 120 world leaders meet in Glasgow in a "last, best hope" to tackle the climate crisis and avert a looming global disaster., Credit:ADRIAN DENNIS / Avalon

Politycy w czasie COP26 złożyli sporo nowych obietnic – i odbili się od starych podziałów O klimacie wciąż nie jest łatwo rozmawiać, może dlatego, że temat ten jak w soczewce skupia w sobie prawie wszystkie płaszczyzny politycznych nierówności, frustracji, niezadowolenia. W dyskusji o wyrzeczeniach, które w celu wspólnej walki z katastrofą klimatyczną muszą ponieść zwłaszcza kraje słabiej rozwinięte, odbijają się echa kolonialnej opresji, neoliberalnego imperializmu, przewagi bogatej Północy nad ubogim globalnym Południem. Nawet jeśli został osiągnięty konsensus co do ogólnego kierunku, w którym podążać ma międzynarodowa społeczność, wciąż brakuje go co do szczegółów planu, jak tę drogę pokonać. Zależność ta czasem wygląda wręcz na odwrotnie proporcjonalną – im bardziej zgadzamy się co do tego, że coś z katastrofą klimatyczną trzeba zrobić, wspólnie i jak najszybciej, tym bardziej różnimy się w tym, co, kto i kiedy zrobić ma konkretnie. Pod tym akurat względem polityczna część szczytu klimatycznego COP26 w Glasgow niespecjalnie różniła się od poprzednich edycji. Owszem, tym razem nigdzie na horyzoncie zdarzeń nie majaczył Donald Trump, a jego miejsce zajęła najbardziej proekologiczna w historii delegacja Stanów Zjednoczonych, ale – wbrew nadziejom licznych komentatorów – wielkiego przełomu to nie przyniosło. Joe Biden stanął nawet na scenie i przeprosił świat za działania swojego poprzednika (a raczej brak takowych), co w dziejach amerykańskich sztafet prezydenckich nie zdarza się często, ale globalnych wysiłków w kwestii zatrzymania zmian klimatycznych nie pchnęło to specjalnie do przodu. Co oczywiście nie znaczy, że postawę Bidena i Johna Kerry’ego, specjalnego wysłannika amerykańskiego rządu ds. klimatu, należy deprecjonować. Wręcz przeciwnie. Ameryka sama nie uratuje świata przed klimatyczną zagładą, ale bez niej też nie uda się tego zrobić. Podobnie ma się sprawa z innymi supermocarstwami: tymi starymi i dopiero wchodzącymi w okres szczytowego wzrostu. Na początku więc show skradł premier Indii Narendra Modi, najważniejszy populistyczny lider na planecie, który zapowiedział, że jego kraj jest gotów przejść na gospodarkę w całości zeroemisyjną. To kolejny duży krok naprzód, choć znowu z punktu widzenia sytuacji planetarnej kompletnie niewystarczający. Bo o ile sam fakt, że Indie – kraj, który według prognoz demograficznych ONZ już w 2027 r. będzie najliczniejszy na świecie – deklarują odejście od węgla w swoim miksie energetycznym, jest ważny na poziomie retorycznym, to już ramy czasowe zaproponowane przez Modiego specjalnej nadziei nie dają. Chce on wejść na poziom zerowych emisji do 2070 r., a do tego czasu Indie będą praktycznie na ciągłym kursie wzrostowym. Zarówno jeśli chodzi o populację, jak i w rozwoju gospodarczym. Nieustannie będzie zatem rosło zapotrzebowanie na energię, któremu odnawialne źródła mogą nie podołać. A na pewno nie zrobią tego przy obecnym tempie zmian. Indie odpowiedzialne są dzisiaj za produkcję 7% dwutlenku węgla emitowanego rocznie do atmosfery. Ponad 80% miksu energetycznego kraju to wciąż paliwa kopalne, a udział węgla w ostatnich latach tylko w nim rósł – z 40% w 2010 r. do 44% w roku 2020. Ocena deklaracji Modiego przebiega więc w myśl dobrze znanego powiedzenia, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Dla jednych to znak, że nawet twardogłowy populista, regularnie gardłujący o wyrównywaniu szans po kolonializmie i suwerenności energetycznej jego kraju, jest w stanie zmienić nastawienie do klimatu. Dla drugich – ostateczny dowód, że walka z globalnym ociepleniem skazana jest na porażkę, skoro jeden z największych trucicieli zamierza porzucić złe nawyki energetyczne dopiero za pół wieku. Nie inaczej było zresztą z Chinami. Bo o ile Indie to problem przyszłości, o tyle Chiny są nim już dziś. I niespecjalnie tym się przejmują, czego najlepszym dowodem jest fakt, że Xi Jinping do Glasgow się nie pofatygował. Swoje komentarze przesłał na piśmie, chociaż z punktu widzenia decyzyjności szczytu mógł tego w ogóle nie robić. W jego przemówieniu pełno było okrągłych formułek o „potrzebie zrównoważenia wzrostu gospodarczego z dbaniem o środowisko naturalne” i „sprawiedliwszym podziale obowiązków pomiędzy krajami rozwiniętymi i rozwijającymi się”. O swojej gospodarce nie wspomniał ani słowem. Nie złożył żadnych nowych deklaracji, nie podał konkretnych liczb ani dat. Utrzymał za to stare – że emisje w Chinach będą rosnąć tylko do 2030 r., potem zaczną spadać, aż dojdą do zera w 2060 r. Na osłodę dorzucił udział Chin w bodaj najbardziej spektakularnym

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2021, 46/2021

Kategorie: Świat