Do czego nie przyda nam się literatura

Do czego nie przyda nam się literatura

Mieszkam pięć godzin od granicy. We Wrocławiu wojnę widać tylko przez media, które robią z nami dwie rzeczy: sztucznie poszerzają działanie zmysłów i wywołują surrealistyczne wrażenie jednoczesności zdarzeń. I to takich, które „nie mają prawa” istnieć obok siebie – jedna sekunda (bo tyle trwa przełączenie kanału) oddziela tydzień mody w Paryżu od zdjęć zamordowanej przez Rosjan dziewczynki. Zaledwie mrugnięcie okiem oddziela czerwony dywan na SAG Awards w Kalifornii od płonącej wieży telewizyjnej w Kijowie. Odcinek „Przyjaciół” od portretu zabitego ukraińskiego piłkarza Dimy Martynenki. Przedstawiany w dystopiach świat, w którym kawiarnie przyjmują gości obok obozów zagłady, jest naszą rzeczywistością. Trudno ją zintegrować, nie da się z nią pogodzić.

Wojna nigdy się nie skończyła, nigdy nie ustała. Na co dzień słuchamy podcastów o wojnie, oglądamy obrazy wojny w kinie i telewizji. Czytamy książki: wojenne dzienniki dziewczynek i chłopców, mężczyzn i kobiet. Błyskotliwe, przejmujące reportaże, bojowe wiersze. Tylko że to literatura. Na pewnym poziomie przetworzenia – wojna staje się dla nas czymś w rodzaju metafory. I nie jest to niemoralne, po prostu książki zostają w pewnym stopniu zrównane w samej czynności czytania. Do różnych lektur wykorzystujemy podobne kompetencje kulturowe, przykładamy do nich gotowe scenariusze przeżywania. Emocje, które nam towarzyszą, zależą oczywiście od naszej wrażliwości, doświadczeń i tego, jakimi jesteśmy czytelnikami. Ale te przeżycia zawsze są zapośredniczone. Dlatego nie można w żaden sposób mentalnie się przygotować na wojnę. Nasza kulturowa pamięć, nawet jeśli jej pilnujemy, jest jednak opowieścią, narracją. I stoi obok innych opowieści i narracji, podobnie jak lektury.

Każdy historyk wie, że łatwo i chętnie zapominamy. To zresztą potrzebny mechanizm selektywny, który pomaga nam dalej żyć, planować przyszłość, płodzić i rodzić dzieci, budować relacje. Mechanizm przystosowawczy, dzięki któremu, czasem, możemy być „znowu” szczęśliwi. I przyjemnie nam, zasypiamy jak żaby w podgrzewanej wodzie, wierząc, że wojna jest niemożliwa. Że cywilizacja, która na co dzień wymyśla te wspaniałe i czasem absurdalne aberracje w sztuce, biotechnologii, nauce – że ona nam zapewnia spokój tego rodzaju. Z definicji. Przecież potrafiła opracować szczepionki, które większości z nas pozwoliły przeżyć.

I jeszcze jedno: wojna zawsze pokazywała, jak okrutny i jak wspaniały jest człowiek. To ten najbardziej wyrazisty i zarazem najtrudniejszy do zniesienia podwójny, wewnętrznie sprzeczny portret homo sapiens: oprawca i zbawca, egoista i altruista, ktoś, kto oddaje życie, i ktoś, kto zabiera. Łatwiej nam kochać zwierzę, które nie mówi słowami, ale które nie chce dla siebie świata, nie chce się „zapisać” w historii, w ogóle nie chce posiadać. Dlatego trudno po prostu zintegrować tę wojnę.

Medialne pobudzenie trzeba zamieniać w działanie, inaczej odkłada się w ciele. Nie trzeba jechać do Kijowa, żeby ulec wojennej traumie. Czasem rzeczy są po prostu zbyt duże, dni mijają w ich cieniu, w polu działania wybuchu. Jeszcze nie minęła trauma pandemii, antydepresanty nie zdążyły porządnie wypłukać się z naszych obiegów, ustrojów – a już oglądamy inny koniec świata. Katastrofa nadeszła, nie musimy już na nią czekać. Teraz musimy nauczyć się w niej żyć.

W książce „Wszystkie wojny świata” Tomasz Szerszeń pisze: „W dzieciństwie lubiłem bawić się w wojnę. Zabawa w wojnę – tak jak pisanie o niej – jest, być może, rodzajem rytuału mającego odpędzić ją jak najdalej, po to, by nie zaistniała naprawdę”. I przestrzega przed interpretacją: „Dla surrealistów, podobnie zresztą jak choćby dla ludzi średniowiecza, wojna, katastrofa, skrywa się w znaku niczym w łupince orzecha: moment odczytania – odszyfrowania tego, co niewidzialne lub słabo widoczne – równoznaczny jest z jej wywołaniem. Interpretujące spojrzenie przyśpiesza więc nieszczęście”. Można się śmiać z surrealistów, że lubili wróżby, zaklęcia i inne mieszczańskie gry (prawdziwy surrealizm jest bezkompromisowy), ale nie mówić o wojnie się nie da – ona jest jak biały szum, zawsze aktywna, czasem tylko uśpiona, na granicy pola widzenia, gotowa wpakować nam w brzuch kilka zimnych kul.

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy