Odnowa czy od nowa?

Odnowa czy od nowa?

Wojna w Ukrainie, inflacja u nas, plus rozpad małżeństwa Kasi Cichopek i wybór klubu, w którym kolejne miliony zarobi odchodzący z Bayernu Robert Lewandowski, zupełnie pochłaniają umysły większości Polaków. Dla niektórych nawet kolejność dramatów jest inna. Mniej istotne, kto wygra wojnę, ważniejsze, gdzie będzie kopał piłkę Robert Lewandowski i w czyich ramionach wyląduje Kasia Cichopek. To zaprząta umysły większości Polaków. Tak dalece, że trudno im się zainteresować czymś innym. Kogo obchodzi los nauki polskiej i jej przyszłość? Kto w ogóle zauważył, że prezydent Duda złożył w Sejmie projekt ustawy o Akademii Kopernikańskiej, a tym bardziej jaki był tego cel i jakie będą skutki. Nawet polityków opozycji i dziennikarzy niespecjalnie to interesuje.

Władza totalitarna, a choćby tylko autorytarna, nie może ścierpieć środowisk, które starają się być od niej niezależne i, co gorsza, próbują niezależnie myśleć. A do takich zawsze należały środowiska naukowe. Każda władza autorytarna miała z nimi kłopot i każda rozprawiała się po swojemu. Dodajmy od razu, z różnym skutkiem. Sanacja nie mogła zdzierżyć, że środowiska naukowe nie wyrażały entuzjazmu dla procesu brzeskiego, i dlatego pacyfikowała uniwersytety za pomocą tzw. reform jędrzejewiczowskich. Nieprawomyślnych profesorów pozbawiano katedr i wysyłano na emeryturę. Komuniści po wojnie z kolei pacyfikowali konserwatywne, nieprzychylne nowej władzy środowiska akademickie. Najpierw odsunęli od wykładów nieprawomyślnych profesorów, by nie buntowali młodzieży. Uczciwie trzeba przyznać, że większość z nich zatrudniono w Polskiej Akademii Nauk, a po 1956 r. przywrócono im prawo wykładania na uniwersytetach. Zlikwidowano też uznaną za siedlisko konserwatywnej reakcji Polską Akademię Umiejętności, powołując w jej miejsce znacznie mniej autonomiczną i bardziej od władzy zależną Polską Akademię Nauk. Gdy w 1968 r. większość profesorów poparła studentów zrewoltowanych przeciw komunistycznej władzy, uczelnie pozbawiono resztek autonomii (odtąd rektorzy i dziekani pochodzili nie z wyboru, ale z nominacji), na wszystkich wydziałach i kierunkach studiów wprowadzono obowiązkowe nauki polityczne, które miały indoktrynować w „jedynie słusznym kierunku”. Postanowiono także uzupełnić „niesłuszną” kadrę naukową docentami bez habilitacji, mianowanymi przez władzę, w uznaniu ich „słusznych” poglądów i zasług dla partii. Ci docenci marcowi mieli te same uprawnienia co prawdziwi docenci (z habilitacją) i profesorowie. W sumie jednak nie mianowano ich zbyt wielu, autorytetu nie zdobyli, starej kadry nie zdominowali. Przeciwnie, stali się przedmiotem kpin i anegdot. „Co trzeba zrobić, aby zostać docentem marcowym?”, pytano. „Trzeba wydać skrypt i dwóch kolegów”, brzmiała odpowiedź.

PiS nie zdołało przekonać do siebie, poza nielicznymi wyjątkami, środowisk naukowych. Nie jest popularne ani na uniwersytetach, ani w PAN, która po latach, a już szczególnie po transformacji, zdobyła się na niezależność, a dla nauki polskiej ma niepodważalne zasługi. Środowiska naukowe są więc solą w oku pisowskiej władzy. Czy jest coś dziwnego w tym, że ludzie wykształceni i myślący nie popierają PiS? Lecz ta formacja, jak każda władza autorytarna, nie znosi środowisk, które nie tylko jej nie popierają, ale w dodatku nie są jej posłuszne. Trzeba zatem te środowiska spacyfikować. Jak? Aparatczycy PiS obmyślili całą strategię. Najpierw ogłosili, że środowiska akademickie są postkomunistyczne, przeżarte bezpieczniacką agenturą (co z tego, że od ponad 30 lat nie ma już SB), w młodszym pokoleniu lewackie i liberalne. Przy czym jedno i drugie brzmi jak obelga. Aby z tymi środowiskami się rozprawić, sięgnięto po stare doświadczenia, zarówno z czasów sanacji, jak i stalinowskich oraz pomarcowych 1968 r. Taka, chciałoby się powiedzieć, polityka historyczna. Pacyfikowanie środowisk akademickich rozpoczął Gowin, pisowski minister od nauki (dziś obok Giertycha pierwszy krytyk PiS, wielbiony z tej racji przez niezbyt mądrą opozycję). Biurokratyzująca uczelnie do granic absurdu „Konstytucja dla nauki” przeprowadziła kolejną lustrację rektorów, dziekanów i członków uczelnianych ciał kolegialnych. To miało usunąć z kadry profesorskiej wydumanych agentów. Wprowadziła również limit wieku dla rektorów, członków uczelnianych senatów i innych ciał kolegialnych w nauce: 67 lat! To miało osłabić wpływ na środowisko profesorów, którzy wedle Gowinowych podejrzeń przesiąkli za młodu komuną. Zwolnione przez nich miejsca zająć mieli młodsi, którzy mieli być za to PiS wdzięczni. Do zlikwidowania PAN brakowało politycznej siły. Przez te lata PAN, utworzona kiedyś w miejsce PAU, rozrosła się, uniezależniła od władzy, zdobyła autorytet w Polsce i w świecie. Zlikwidowanie jej rozpętałoby awanturę na skalę międzynarodową. Zostawiono więc PAN, ale obok niej ma powstać Akademia Kopernikańska. Wzorem niegdysiejszych docentów marcowych konkurencją członków PAN i PAU będą teraz akademicy kopernikańscy. Pierwszych 100 mianuje prezydent Duda, kolejnych ta setka mędrców z prezydenckiej nominacji sama sobie dokooptuje. Resztę załatwi się budżetem. Zobaczymy, ile pieniędzy dostanie PAN, a ile Akademia Kopernikańska. Nie wiem, czy tę ideę Akademii Kopernikańskiej wymyślił pan prezydent osobiście, czy nakazał mu to Jarosław Kaczyński, czy może doradził pierwszy doradca prof. Zybertowicz. Jeśli to ostatnie podejrzenie jest prawdziwe, na miejscu pana prezydenta bardzo bym uważał. Gdyby prof. Zybertowicz był swego czasu doradcą Wojciecha Jaruzelskiego, idąc za jego radami, generał nie robiłby Okrągłego Stołu, nie legalizował Solidarności, tylko reformował partię. Pomysły prof. Zybertowicza, jak uczy historia, bywają czasem chybione.

j.widacki@tygodnikprzeglad.pl

Wydanie: 2022, 24/2022

Kategorie: Felietony, Jan Widacki

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy