Kapitalizm w czarnej dziurze

Kapitalizm w czarnej dziurze

Świat jako obóz pracy

Prof. Tadeusz Klementewicz – profesor nauk społecznych w Zakładzie Teorii Polityki i Myśli Politycznej Wydziału Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych UW, członek kolegium redakcyjnego „Colloquia Communia”. Autor m.in.: „Stawka większa niż rynek. U źródeł stagnacji kapitalizmu bez granic”, „Kapitalizm na rozdrożu. Obłęd zysku czy odpowiedzialny rozwój”.

Polska na mapie świata…
– …to półperyferie, przynajmniej w europejskim systemie gospodarczym.

I te półperyferie chcą się wybić.
– Historycznie patrząc, mieliśmy kolejne modernizacje, które miały nas zbliżać do tzw. nowoczesności, w sensie i kulturowym, i gospodarczym, ale gdzieś się zatrzymywały w pół drogi. Pierwsza fala to Królestwo Polskie, reformy Druckiego-Lubeckiego, Staszica, założenie Zagłębia Staropolskiego, banku narodowego, systemu kredytowego itd. Potem były fala industrializacji wokół Łodzi, rozwój włókiennictwa dzięki niemieckim przedsiębiorcom, ale też uprzemysłowienie Zagłębia Dąbrowskiego, którego jądrem był dzisiejszy Sosnowiec. Inwestowano tam głównie kapitał francuski. Najważniejszym ośrodkiem przemysłu metalowego stała się Warszawa.

Jak się wybić z mierności?

Potem przyszła niepodległość.
– II Rzeczpospolita, z punktu widzenia rozwoju gospodarczego i struktury społecznej, to właściwie degrengolada. 700 rodów ziemiańskich rządzi, nie ma reformy rolnej, wskutek tego wieś jest przeludniona; malutkie działki, chłop kupuje na rynku naftę, zapałki, gwoździe i na tym koniec. Największe zakłady przemysłowe, zatrudniające ponad 100 pracowników, są zagraniczne. Kobiety jako służące w bogatych domach. Mamy analfabetyzm, przynajmniej do początków lat 30. Finisz pod koniec lat 30., wymuszony koniecznością zbrojeń, niewiele sytuację polepszył.

A Polska Ludowa?
– Myślę, że dużo racji ma Andrzej Leder, pisząc, że Polacy prześnili swoją rewolucję mieszczańską, która polegała na tym, że uboga ludność, w zasadzie chłopska, objęła zakłady rzemieślnicze, przeniosła się najpierw do miasteczek, nastąpiła industrializacja, przeniesienie ludzi z rolnictwa do innych gałęzi gospodarki. Zaczęliśmy budować podstawy awansu cywilizacyjnego: huty, kopalnie, przetwórstwo przemysłowe, infrastrukturę transportową i energetyczną. Tyle że to było trochę anachroniczne. Inne gospodarki już się nastawiały na rynek światowy, na artykuły masowej konsumpcji, które zaspokajałyby potrzeby gospodarstwa domowego i rozrywki.

W Polsce Ludowej to było niemożliwe?
– A jaki był punkt wyjścia? Kraj zacofany, na dodatek zniszczony, z przetrzebioną inteligencją. Wpierw trzeba było zbudować uniwersytety, wykształcić inżynierów, kadrę zarządzającą, osłabić wzorcotwórczą rolę przedwojennej elity, bo z nią głęboka modernizacja byłaby niemożliwa. Warszawa przed wojną to był Paryż Północy, ale tylko w ścisłym centrum. Reszta to dzielnice czynszówek bez kanalizacji, bez toalet. W jednej izbie potrafiły mieszkać dwie, trzy rodziny. A urozmaiceniem diety był śledź kupiony za parę groszy w żydowskim sklepie. Rolą dzisiejszej lewicy powinno być przypominanie, że awans społeczny w okresie PRL dotyczył milionów. Powinna ona walczyć z obrazem rozpowszechnianym przez jej wrogów, że Polska Ludowa to tylko stalinowskie represje i satelityzm.

Tak doszliśmy do III RP.
– Transformacja neoliberalna polegała w zasadzie na udostępnieniu wewnętrznego rynku w zamian za umorzenie kredytów zaciągniętych w epoce Gierka. Dziś widać, jakie efekty przyniosła prywatyzacja – zlikwidowano zakłady, które zajmowały się samodzielnym wytwarzaniem finalnych produktów, i zastąpiono je montowniami. Jesteśmy mistrzami dokręcania śrubek! Dwie trzecie polskiego eksportu powstaje w zagranicznych filiach, a tylko 6% zatrudnionych pracuje w przemysłach wysokiej techniki. Tak wygląda bolesna prawda o polskim kapitalizmie.

Szpital na peryferiach

Dlaczego Polska tkwi na peryferiach światowego kapitalizmu?
– Kapitalizm samoczynnie tworzy centrum i peryferie. Centrum przejmuje nadwyżki, ma lepiej zorganizowane państwo, jego elity tworzą ideologiczny obraz świata, czyli doktryny, które przewagę centrum uzasadniają. W centrum kwitnie nauka, są pieniądze, cuda architektury, imponujące muzea. Natomiast peryferie dostarczają surowców, siły roboczej, tam lokowana jest produkcja wymagająca pracowników o niskich kwalifikacjach, energochłonna, zanieczyszczająca środowisko.

Kapitalizm ma strukturę wielopiętrową?
– Na samej górze znajdują się jego tytani. Na początku to byli wielcy negocjanci: Jakob Fugger, John Law, Jacques Necker. Teraz – władcy aplikacji, np. Jeff Bezos, twórca Amazona. Jego majątek oceniany jest na 130 mld dol. A co on wytwarza? On jedynie umożliwia obieg towarów. Ci na górze nie mają żadnych fabryk, tylko jakiś nowy produkt, nową usługę. Uruchamiają taśmę produkcyjną oplatającą glob, oferując marżę operacyjną na poziomie 2-3%. A oni sami jako ogniwo końcowe, np. Microsoft, przejmują 30-40%. Nie zdajemy sobie sprawy, że do nich, a nie do uniwersytetów czy państw, należy decyzja, co można robić z naszym DNA, jaki będzie zakres naszej prywatności, kiedy wdrożyć robotykę, cuda bioinżynierii. Do nich należą podstawowe decyzje dotyczące przyszłości cywilizacji. Wykupują wynalazki, innowacje, w zasadzie kontrolują wdrażanie postępu technicznego. A na samym dole jest ten drobiazg, uwielbiany przez rządzących i PO, czyli ci tzw. small biznesmeni, Janusze biznesu.

W Polsce jest ich ponad 2 mln.
– Ich firmy nie są innowacyjne, mają małe zyski, wegetują na obrzeżach szarej strefy. Są poddostawcami różnych komponentów dla wielkich koncernów. Ten plankton musi się zadowolić okruchami z pańskiego stołu. Dużą wartość dodaną przynoszą innowacyjne produkty, a te wdrażają globalne koncerny, takie jak Toyota. Teraz buduje ona w Polsce za ponad 1 mld zł fabrykę, w której będą montowane sprzęgła do nowego modelu Yarisa. Czyli powstanie 200-300 stanowisk pracy, na dodatek prawdopodobnie inwestycja jest zwolniona na lata z podatków. Nasza korzyść – ograniczamy bezrobocie. Ale – co najważniejsze dla tego obiegu kapitału – transferowany jest zysk. Ludzie w Polsce nie wiedzą, że ten transfer wynosi ok. 3% naszego PKB. Wracając do macierzy, powiększa on szanse nowych rentownych zastosowań. Tymczasem inwestycje polskich „przedsiębiorców” mają charakter finansowy, spekulacyjny, choć to tylko 0,35% światowych przepływów kapitału. A jak wygląda lista głównych krajów, do których ten kapitał finansowy płynie, by tworzyć „miejsca pracy” tak hołubione przez narodową telewizję? Na czele są Malta, Luksemburg, Szwajcaria. A na czwartym miejscu – Nowa Kaledonia.

Czwarte miejsce?
– To jest tzw. kapitał w tranzycie.

Elity na obcej służbie

Da się to jakoś ucywilizować?

– To przekracza możliwości jednego państwa. Wymaga współdziałania, przynajmniej w skali Europy, by zlikwidować raje podatkowe i wprowadzić globalne podatki od zysków korporacji. A my wstajemy z kolan w naszym skansenie, zamiast współtworzyć lepsze warunki pracy i życia dla wszystkich Europejczyków. Unia powinna zmienić oblicze, do wolnego obiegu towarów, kapitału i siły roboczej dołożyć tzw. notę socjalną. Czyli nie tylko wspólna waluta, ale również wspólny system fiskalny.

Takie półperyferium jak Polska nie ma zatem szans się przebić do kapitalistycznej czołówki? Korei Południowej się udało.

– Nie wiem, czy pan zna azjatyckie realia, jaki w Korei był reżim polityczny, jaki poziom życia, system zarządzania firmami i całą gospodarką. Poza tym to jest inne społeczeństwo, o konfucjańskiej kulturze o prospołecznym nastawieniu. Bardzo wykształcone i oddane pracy. Tamtejsze elity: w Korei Południowej, w Japonii, w Chinach, też są inne. To były elity produktywne, a nie pasożytnicze. Jasno widziały, co państwo powinno zrobić, jak rozwijać poszczególne gałęzie gospodarki, jak chronić te powstające, jak stosować protekcjonizm. A nasze elity są kompradorskie – służą obcym.

Jak to się stało?

– Amerykański badacz ruchów społecznych Lawrence Goodwyn twierdzi, że sukces ruchu protestu polskiej klasy wielkoprzemysłowej polegał na tym, że zostały wyciągnięte wnioski z wcześniejszych porażek rewolt 1956, 1970 i 1976 r. Stworzono po raz pierwszy sieć komitetów obejmujących kraj, sam strajk też był ogólnopolski. I dopiero wtedy dołączyli warszawscy intelektualiści, przedstawiciele inteligencji. Teraz to oni spijają śmietankę – i jako bohaterzy, którzy pokonali komunę, i jako właściciele spółek wydawniczych, i jako „głosy wolne wolność ubezpieczające”. „Trybuni narodu” jak Piłat skazali klasę wielkoprzemysłową na terapię szokową, dostali się na szczyt na grzbiecie fali ich protestu. I teraz to oni są kreatorami dobrego smaku, recenzują lewicowe programy, oceniają politykę gospodarczą, prospołeczne reformy. Ale w gruncie rzeczy są wyrazicielami tych, którzy skorzystali na transformacji w ten sposób, że mając odpowiednie wykształcenie i kontakty, obsługiwali nowe, powstające zagraniczne biznesy. W bankach, w kancelariach prawnych, w polskich filiach zagranicznych koncernów, kierowali też nowymi spółkami skarbu państwa. Służą obcym. Stan półperyferyjności pozwala im prosperować.

Big is beautiful

A dlaczego w Polsce nie są rozwijane badania naukowe, przemysł? Co się dzieje?

– Bo big is beautiful. Żeby wdrożyć nowy produkt, trzeba działać w skali całego globu, mieć fundusze na wykup tych wszystkich patentów i praw własności. 70% prac badawczo-rozwojowych finansują wielkie korporacje. Czyli trzeba mieć w przedsiębiorstwach działy badawczo-rozwojowe. A u nas zatrudnienie w sektorze innowacyjnym spadło o 100 tys. ludzi. Nie mamy globalnych korporacji, które by inwestowały w sektory wysokiej technologii, np. elektronikę czy przemysł precyzyjny. Technika w polskiej gospodarce jest kreowana gdzie indziej. Czyli w sumie nie mamy innowacyjnej gospodarki i przypada nam rola albo poddostawców, albo montażystów. Plus logistyka, bo trzeba rozprowadzić towar w kraju i w regionie. Z tego powodu deforma nauki i szkolnictwa wyższego ministra Gowina niczego nie zmieni. Jeszcze bardziej kolonizuje polską naukę.

Opisuje pan stan istniejący. Ale spróbujmy wyrwać się z niego. W przyszłość!

– Nasza strategia narodowa powinna polegać na podniesieniu pozycji w łańcuchu produkcji i wartości Niemieckiego Cesarstwa Przemysłowego. Zacząłbym od tworzenia, we współdziałaniu z niemieckimi firmami, komplementarnych wydziałów na politechnikach, żeby chociaż jeden z instytutów Maxa Plancka był w Polsce. Sukces gospodarki Niemiec polega na tym, że oni już w XIX w. stworzyli system wiążący uczelnię z przemysłem. Mają 82 instytuty Plancka oraz centra technologiczne Fraunhofer-Gesellschaft, które w połowie są finansowane przez państwo, w połowie przez przemysł. Niemiecki potencjał wytwórczy jest więc związany z nauką, z innowacyjnymi technologiami, to dziś jedyne w świecie centrum konkurencyjne wobec Chin w dziedzinie nowoczesnych gałęzi przemysłu. Nasza cywilizacja wciąż jest przemysłowa. Operuje nadal gigatonami materii złożonej z atomów, a nie bitów. Uber sam nie buduje samochodów. Niemcy to jest baza naukowa, baza inżynieryjna, świetnie wykształcone kadry, także pracowników montażowych, operatorów maszyn itd. Niemcy stworzyły rozległy obszarowo system współpracy, należą do niego również gospodarki Austrii, Holandii, częściowo Belgii, w Europie Środkowej – Słowacji, Czech i Węgier. No i Polski. Tylko nie możemy być ciągle montażystami, specjalistami od dokręcania śrubek! Wyroby polskiej gospodarki powinny lokować się w coraz wyższych ogniwach wartości dodanej, powinniśmy samodzielnie wytwarzać przynajmniej ważne komponenty finalnych wyrobów. To zaś wymaga reindustrializacji polskiej gospodarki, o czym na łamach PRZEGLĄDU wielokrotnie pisał Andrzej Karpiński.

Premier Morawiecki o tym mówił.

– Nazywam go fircykiem w zalotach, bo jest najlepszym propagandystą swojego rządu. To on wymyślił hasło państwo dobrobytu, które w obecnej formie ma przecież niewiele wspólnego z dobrobytem. Bo strategia PiS polega na kierowaniu strumienia finansów do rodzin. Na zasadzie: macie 500+, a potem sami sobie radźcie, kupujcie usługi zdrowotne, edukacyjne itd. A przecież główną ideą państwa dobrobytu było okiełznanie konfliktu między pracownikiem a właścicielem, czyli między robotnikiem a kapitalistą. W ten sposób, że ich relacje są regulowane przez umowy zbiorowe dotyczące warunków zatrudnienia, płacy; że jest progresja podatkowa i sektor usług publicznych o bardzo wysokim standardzie. W szkołach dzieci dostają obiady, podręczniki, jadą na ferie zimowe. W sumie chyba lepiej, żeby pieniądze zostały w kraju, służyły nowemu pokoleniu, niż emigrowały do Nowej Kaledonii.

Czym się żywi kapitalizm?

Gospodarka rozwija się dzięki kapitalistom.

– Trzeba odróżniać rewolucję przemysłową od kapitalizmu. Kapitalizm to najwyżej turbosprężarka dodana do nowych źródeł energii, do nowego silnika gospodarki w postaci maszyn. Jeden z laureatów tzw. ekonomicznego nobla, Herbert Simon, ocenił, że tylko w 10% wartość produktu jest efektem przedsiębiorczości. Reszta to zasługa otoczenia społecznego: korzystnej polityki gospodarczej, sprawnego państwa, wykształconych na dobrych uczelniach kadr, pomysłów przejętych z sektora publicznego, infrastruktury. Zresztą sam Warren Buffett powiedział: „Jakie by było moje życie, gdybym urodził się w Peru czy Bangladeszu? Jaką bym tam zrobił karierę?”.

Ameryka daje taką gwarancję?

– Amerykanie wierzą, że każdy ma otwartą drogę do kariery, od pucybuta do milionera, czy raczej od pracownika McDonalda do właściciela Amazona. Okazuje się, że to mit! Dwie trzecie osób w Stanach poniżej 40. roku życia nie ma żadnych oszczędności. Połowa zatrudnionych nie ma wystarczających dochodów, żeby opłacać składki emerytalne. Jeśli chodzi o 20%, które przejmują najmniejszą część dochodu narodowego, to tylko 6% z nich dostaje się do grup lepiej sytuowanych. Owszem, są dziedziny, w których Stany mogą zaimponować wszystkim na świecie, ale są i takie, którymi nie powinny się chwalić. 14% Amerykanów (ok. 40 mln) potrzebuje bonów żywieniowych, ludzie mieszkają w nieogrzewanych przyczepach kempingowych. Czy to jest model dla świata?

A jaki powinien być?

– Kapitalizm jest w okresie interregnum, poszukiwania nowej funkcjonalnej formy przetrwania. Napędem tej gospodarki są inwestycje. Ale żeby odzyskać to, co się wytworzy dzięki inwestycjom, trzeba to sprzedać. Stąd konsumeryzm. No i cały problem kapitalizmu polega na tym, że wskutek rozbudowy mocy produkcyjnych i zwiększania się populacji musimy mieć cztery-pięć planet, żeby ten system działał. Mamy jedną. To wymusi zmniejszenie wzrostu gospodarczego. Nie będzie oscylował wokół 3%, tak jak to było w złotych latach welfare state. Szacunki wskazują ok. 1% PKB. Limity przyrodnicze pozwolą co najwyżej na „dobrobyt bez wzrostu”. A jak się okaże, że robimy coraz bardziej księżycową gospodarkę, to wszyscy zwolennicy koncepcji życia jako użycia oprzytomnieją. Bez ograniczeń będzie można konsumować dobra duchowe i kumulować bogactwo więzi międzyludzkich. Zresztą sama Unia zaczyna korygować konsumpcjonizm, choćby wprowadzając przepisy, że klient musi mieć możliwość naprawy zepsutego urządzenia. Świat zaczyna też mówić o ludziach zbędnych, a jest ich ok. 1 mld. Niedawno Mark Zuckerberg powiedział, że rozwiązaniem jest tworzenie warunków do życia tam na miejscu. Ale to by oznaczało, że np. Europa musi zrezygnować z subsydiowania żywności. Unia dopłaca ok. 40% jej wartości. Jeżeli od tego by odeszła, żywność byłaby droższa, więc biedne kraje z Południa mogłyby z nami konkurować.

Kontrreformacja kontra oświecenie

Jakie są hamulce rozwoju Polski?

– Na pewno jesteśmy jednym z nielicznych krajów, które nie przeszły rewolucji intelektualnej oświecenia. To w oświeceniu powstały idee samodzielności intelektualnej człowieka, państwa narodowe przejęły majątek Kościoła i właściwie sprowadziły go do roli przewodnika duchowego, gdyż zorganizowały inaczej publiczną oświatę i służbę zdrowia. Z tego punktu widzenia w Polsce nadal jesteśmy świadkami spóźnionej o dwa stulecia wojny kulturowej między tradycjonalizmem a nowoczesnością.

Między kontrreformacją a oświeceniem.

– I co słyszymy w telewizji? Że na Polskę napierają kulturowy marksizm, lewactwo, cywilizacja śmierci, LGBT! A na czym ich atak polega? Neomarksizm to synonim wszystkiego, co przynoszone jest przez postęp nauki, medycyny, to są prawa człowieka, prawa kobiet, prawa różnych mniejszości, czyli dalszy ciąg upodmiotawiania jednostki. Powrócił klimat polowań na czarownice i walki z diabelskimi mocami, z „zarazami”, z którymi zawierają pakt zwolennicy edukacji seksualnej, świeckiego państwa, autonomii moralnej jednostki. W tamtej epoce oni wszyscy by spłonęli na stosach. To jest jakieś żywe przeniesienie kontrreformacyjnego Kościoła, który był przeciw temu, co przynosi postęp; nie chciał odczarowania świata przez naukę. Słusznie się wskazuje, że to jest Kościół narodowy, który niewiele ma wspólnego z chrześcijaństwem, głównie umacnia wampiryczny polski patriotyzm. Zawsze przy tej okazji cytuję Tuwima: „Już katolicy, ale jeszcze nie chrześcijanie”. Przecież przesłanie Jezusa jest uniwersalne, pacyfistyczne, to pogarda dla gromadzenia bogactwa jako celu życia, postulat wzajemnej pomocy, umiejętności wybaczania i szacunku dla innych. Ale nasz Kościół nie naucza Ewangelii. Jest walczący, a w walce można paść.

Prawica też jest walcząca.

– Pisze się czarną księgę komunizmu itd. Ale co to ma wspólnego z Marksem? Z socjaldemokracją? Równie dobrze można pisać czarną księgę kapitalizmu, czarną księgę kolonializmu, czarną księgę Kościoła (co zresztą zrobił Karlheinz Deschner w wielotomowej „Kryminalnej historii chrześcijaństwa”), czarną księgę narodowego populizmu, rasizmu i ksenofobii… I tu nie ma co się licytować, kto więcej cudzej krwi i potu przelał. Żenująca jest próba wygrania II wojny światowej przez polskie elity 75 lat po jej zakończeniu. I to w walce z państwem, którego armie rozgromiły cztery piąte sił Wehrmachtu!

Ale te zarzuty pod adresem poprzedniego systemu są powtarzane.

– Tak, żeby demonizować potencjalny ustrój, w którym jest progresja podatkowa, bezpieczeństwo socjalne, w którym nie ma wyścigu szczurów, istnieje więź pokoleń dzięki systemowi repartycyjnemu. Spójrzmy, jak funkcjonuje np. społeczeństwo szwedzkie. Z jednej strony, jest ciepłą wspólnotą, a z drugiej – ma konkurencyjną gospodarkę. Szwedzi łączą indywidualistyczny luteranizm z solidarnością chłopską. Im również zależy na indywidualnym sukcesie, pozycji zawodowej, ale potrafią łączyć te dążenia z potrzebami całej wspólnoty. I trzeba pokazywać, że lepiej się wszystkim żyje, gdy dziecko jest odkarmione, ma warunki do edukacji, startu zawodowego, potrafi współpracować w grupie.

Wtedy z kolei neoliberałowie pytają, skąd na to wziąć pieniądze.

– Dlatego trzeba uświadomić każdemu, że silne państwo musi mieć pieniądze na wspólnym koncie. A dlaczego nasze jest słabe? Bo jest wysuszone podatkowo. W 2017 r. 10% najlepiej zarabiających przejęło 40% dochodu narodowego, w Czechach 29%, a w Szwecji 27,7%. Średnia unijna oscyluje wokół 34%. Tu są duże rezerwy. Jak to możliwe, że taki menedżer, który zarabia 50-70 tys. zł miesięcznie, albo i więcej, rozlicza się według stawki 19-procentowej? Bo jest samozatrudniony. Tego nie powinno się tolerować, bo to tylko rodzi poczucie niesprawiedliwości, głównie wśród wyzyskiwanych pracowników budżetówki. Oni za pieniądze, których nie zabierze fiskus, kupią sobie jeszcze jeden kupon totolotka, a krezus stworzy dodatkowe miejsce pracy dla księgowego w Luksemburgu. Trzeba więc rozbroić tę opiekę nad umysłami Polek i Polaków, którą sprawują Kościół i prawica narodowa, a z drugiej strony – neoliberałowie. Polemizując z nimi, trzeba pokazywać, jak wygląda model biznesowy władców aplikacji z Doliny Krzemowej, kto tworzy i jakim kosztem ich majątek, a także odsłonić nadużycia finansowe i obyczajowe Kościoła oraz jego niewydolność intelektualną. I co najmniej dwuznaczną rolę rodzimej elity kompradorskiej: plastikowych polityków, klasy menedżerskiej, ekonomistów bankowych, trenerów motywacji i specjalistów od coachingu.

Fot. Krzysztof Żuczkowski

Wydanie: 11/2020, 2020

Kategorie: Wywiady

Komentarze

  1. Radoslaw
    Radoslaw 11 marca, 2020, 22:35

    Po raz kolejny Przegląd napisał prawdę – o rzekomo sielankowej II RP i rzekomym sukcesie III RP. 
    700 ziemiańskich rodzin żyjących w dostatku lub luksusie, a na drugim krańcu spektrum – miliony chłopskich rodzin przymierających głodem na przednówku. Posiadłości niektórych przedwojennych rodów przekraczały 100 tys. hektarów, gdy tymczasem typowa chłopska rodzina biedowała na 2-3 hektarach, bez żadnej szansy na społeczny i ekonomiczny awans. Tak, wedle polskiej prawicy, wygląda „normalny kraj”. Nie – tak wygląda struktura społeczno-ekonomiczna zbudowana na wielowiekowej grabieży, systemie niewolniczym zwanym pańszczyzną. Reforma rolna nie była żadną „kradzieżą świętej własności prywatnej”, tylko oddaniem potomkom ofiar wyzysku tego, co odebrał im wielowiekowy proceder przestępczy.
    Co się tyczy nacjonalizacji przemysłu, która rzekomo także była „zamachem na świętą własność prywatną”. Przede wszystkim należy przypomnieć, że nacjonalizowano przedsiębiorstwa zatrudniające powyżej 50 pracowników. Liczba takich zakładów będących w posiadaniu polskiego kapitału prywatnego byla ZNIKOMA. Jak zauważył autor, większość dużych zakładów była w rękach kapitału zagranicznego lub mniejszości narodowych. Wszyscy oni uzyskali odszkodowania za utracone mienie – z wyjątkiem Niemców, no ale tu się chyba zgodzimy, że im się raczej żadne odszkodowania nie należały. Ok. 20% dużego przemysłu była państwowa. Należy jeszcze dodać, że zniszczenia w majątku przemysłowym przekraczały 60%, że już przed wojną był on potężnie zadłużony – i wniosek jest jednoznaczny: nacjonalizacja uratowała pozostały po wojnie majątek przemysłowy, umożliwiła uruchomienie i odbudowę porzuconych zakładów, szczególnie ogromnego majątku, który dostał się Polsce na ziemiach zachodnich i północnych. Żaden mityczny prywatny kapitał nie byłby w stanie tego dokonać – bo go w 1945 roku praktycznie nie było. Z pewnością zdarzały się przypadki nacjonalizacji niezgodnej z ustawą – ale przy operacji przeprowadzonej na taką skalę, takich błędów nie dało się uniknąć. Nie ma cienia wątpliwości, że bez nacjonalizacji Polska nadal byłaby zacofanym, wiejskim krajem. O członkostwie w UE nie mogłaby nawet marzyć .
    Często powtarzany jest zarzut, jakoby gospodarka PRL była anachroniczna ponieważ nadmierny nacisk kładziony był na rozwój przemysłu ciężkiego, kosztem towarów konsumpcyjnych czy technicznie zaawansowanych. Oczywiście argumentuje się to porównaniem z tzw. Zachodem. Tylko trzeba pamiętać, że kraje Zachodu już przed II w. św. wyprzedzały Polskę cywilizacynie o ponad 100 lat i zdecydowanie mniej ucierpiały w czasie wojny. Np. straty w niemieckim przemyśle szacuje się na 20%, a trzeba pamiętać, że przemysł tego kraju jeszcze się w czasie wojny rozwijał, pracując na potrzeby armii. Reasumując, Polska miała nieporównanie większe niż Zachód potrzeby w zakresie odbudowy podstawowej infrastruktury – a to oznacza konieczność stworzenia przemysłu ciężkiego, dostarczającego stal i cement na potrzeby budownictwa, węgla jako źródła energii itd.
    Ogólny poziom zatrudnienia w przemyśle w okresie PRL wzrósł ok. 5-krotnie w porównaniu z II RP. A teraz przyjrzyjmy się polskiej elektronice, która niewątpliwie reprezentuje sektor najnowocześniejszych technologii – podobny upośledzony za PRL. Pod koniec II RP sektor ten zatrudniał ok. 9-10 tys. ludzi i jakościowo pozostawał 10-20 lat za liderami. W czasie II w.św. polska elektronika, skupiona głównie w Warszawie została zniszczona niemal całkowicie. Można założyć (i to optymistycznie), że wojnę przeżyła może połowa kadry, a zapóźnienie wzrosło do 20-30 lat. Otóż pod koniec PRL polskie środowisko elektroniki liczyło kilkaset tysięcy ludzi, w samej „Unitrze” pracowało ponad 100 tys. Innymi słowy, zatrudnienie w tym sektorze rosło kilkadziesiąt (!) razy szybciej niż średnia w przemyśle. W tej sytuacji trudno chyba mówić, że Polska Ludowa traktowała po macoszemu naukę i nowoczesną technikę. Nastąpił też olbrzymi skok jakościowy – pierwsze polskie lasery i układy scalone zaczęto konstruować w połowie lat 60-tych, ledwo 3-5 lat po zbudowania pierwszych takich urządzeń w USA. Zatem zaczynając z morza ruin, udało się w ciągu ledwie dwóch dekad, skrócić dystans do liderów o przynajmniej połowę! Szczytowy okres rozwoju polskiej elektroniki przypada na lata 70-te. Wydziały elektroniki i pokrewne (telekomunikacja, informatyka…) cieszyły się najwyższym prestiżem – liczba kandydatów na miejsce sięgała 4-5, podobnie było z szkolnictwem średnim w tych domenach. Prace polskich specjalistów w dziedzinie techniki laserowej stały się inspiracją dla utworzenia nowej dziedziny fizyki – fizyki technicznej. Rozwijała się technika jądrowa, produkcja aparatury medycznej, przemysł lotniczy – toż to przecież bezdyskusyjne przykłady zaawansowanych technologii.  W 1945 roku wszystkie one albo w ogóle nie istniały, albo były przywalone morzem gruzów.
    Tak wyglądała gospodarka i technika państwa, które, wedle obecnej propagandy, potrafiło tylko ryć węgiel i spalać go w piecach hutniczych? Które rzekomo celowo dławiło postęp techniczny i cywilizacyjny? 
    Dla mnie szczególnie imponujący był rozwój gospodarki morskiej, w tym przemysłu stoczniowego. W 1945 roku Polska dostała od historii prezent w postaci kilkuset km wybrzeża i kilku dużych ośrodków portowo-stoczniowych. Polska tradycja w tej dziedzinie była znikoma jeśli porównać ją do Europy Zachodniej czy Japonii. Polski przemysł stoczniowy w zasadzie znajdował się na poziomie jednostek żeglugi śródlądowej, podczas gdy światowi liderzy już pod koniec XIX wieku budowali transatlantyckie liniowce czy ogromne pancerniki, a w okresie międzywojennym nowoczesne okręty podwodne czy lotniskowce. To była przewaga rzędu 50 lat. Zaczynając w 1945 roku od zrujnowanych stoczni, po trzydziestu latach Polska jeśli nie dogoniła, to przynajmniej nawiązała kontakt z czołówką. Po raz pierwszy w swojej historii Polska naprawdę zaistniała na światowych oceanach, żeglując po nich na statkach własnej produkcji, mając własną pełnomorską flotę rybacką (też własnej produkcji). Wszystkiego tego dokonali ludzie, którzy po 1945 roku zaczęli zjeżdżać na wybrzeże ze wschodnich kresów czy Polski centralnej – przytłaczająca większość z nich nigdy wcześniej na oczy nie widziała morza! Nie znam drugiego takiego przypadku, kiedy w tak krótkim czasie, tak nieprzygotowani ludzie, startując w tak trudnych warunkach początkowych tyle osiągnęli. 
    Piszę to wszystko nie umniejszając zasług bardziej tradycyjnym gałęziom inżynierii i przemysłu, których rozwój był niezbędny, aby stworzyć odpowiednie warunki dla tych, które znalazły się na szczycie piramidy. Na początku lat 80-tych dystans polskiej nauki, techniki i przemyslu wobec liderów w wielu dziedzinach skrócił się do 5-10 lat – i był to pierwszy i ostatni raz w historii, kiedy Polska znalazła się tak blisko światowej czolowki. I to w warunkach permanentnego embarga technologicznego narzuconego przez Zachód (układ CoCom).
    Lata 80-te to stagnacja i degrengolada, gdzie wyjątkowe zasługi położyła tak dziś opiewana w pieśniach Solidarność. Najpierw prawie półtora roku paraliżu strajkowego, potem 6 lat amerykańskich sankcji gospodarczych, które szczególnie dotknęły najnowocześniejsze branże. Zresztą taki był zamysł Amerykanów, doskonale wiedzieli, gdzie uderzyć. A polski naród jeszcze się cieszył, że „Reagan dowala komunie”… 
    Mimo kilkuletniej stagnacji, w 1989 roku polska elektronika jeszcze wyprzedzała Chiny o kilka lat, w latach 80-tych Chińczycy jeszcze kupowali polskie wyroby elektroniczne czy technologie. I tu wali się w gruzy argument, że Polska eletronika musiała upaść, bo była przestarzała. Chińska była jeszcze bardziej przestarzała, a dziś rzuca wyzwanie czempionom. Natomiast polska elektronika została w 80% zniszczona, resztki przeszły proces „ugarażowienia” – zostały sprowadzone do niewielkich firemek o znikomych możliwościach rozwojowych. Dziś na polskim rynku można kupić produkty rzekomo polskiej elektroniki, które de facto są stuprocentowo chińskie, nawet nalepka z „polską” nazwą firmy jest w Chinach przyklejana. 
    Tak jak w przypadku elektroniki, analogiczne rozumowanie można przeprowadzić dla praktycznie wszystkich dziedzin nowoczesnej techniki i przemysłu – od morza ruin i zacofania o 20-50 lat w 1945 roku, poprzez skrócenie dystansu do 5-10 lat na przelomie lat 70/80-tych, stagnację i wzrost zapóźnienia o 5 lat w roku 1989, do całkowitej i nieodwracalnej zagłady po 30 latach „rozkwitu” kapitalizmu. Dlaczego (w mojej ocenie) nieodwracalnej? A choćby dlatego, że współczesny młody Polak w pełnym cyklu kształcenia spędza więcej czasu na lekcjach religii, niż fizyki, chemii i biologii razem wziętych. Zaprzepaszczono ogromny wysiłek pół wieku Polski Ludowej, którego miarą było wykształcenie armii solidnych specjalistów. Na tyle solidnych, że wielu z nich po 1989 roku znalazło zatrudnienie na Zachodzie, co jest najlepszym potwierdzeniem ich kwalifikacji. 
    Kiedy padała łódzka Fonica, to prezydent Wałęsa był łaskaw oswiadczyć, że produkowała ona „patefony”. Tak to absolwent drugorzędnej szkoły zawodowej miał czelność wypowiedzieć się o elicie polskich inżynierów i robotników. Państwo, w którym tacy ludzie zostali wyniesieni do rangi autorytetów, jest skazane na powrót na peryferie cywilizacji.

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy